Aktualności
Darmowe
RPN
Strona główna
Premiera wiosennego numeru Res Publiki Nowej
20 maja 2025
10 listopada 2010
Po kilkumiesięcznej nieobecności wracam ponownie do rodzinnej Małej Wsi w powiecie przysuskim. Przeprawiam się na prawą, „naszą” stronę Pilicy, gdzie 60 lat temu stali w gęstej mgle – tak zapamiętałem – moi rodzice. Czekali aż prom dopłynie do przeciwległego brzegu, a ja na nim w pierwszą drogę w świat, „do szkół”. Swoją obecnością dodawali odjeżdżającemu odwagi. – Kuferka synu pilnuj, przełożonych słuchaj, a swoje sobie myśl – ojciec w drodze do promu próbował żartu. 60 lat! To już tyle? I tak szybko? Czy nie za dużo straconych dni, zdarzeń niezapisanych, a przez to szybko zapominanych? Nie ma pewności, czy za 10-15 lat ktokolwiek będzie pamiętał o ludziach, którzy do końca nie ustąpili z pola. Ostatni tacy…
***
Droga wiedzie wzdłuż Pilicy, gdzie znajoma każda kępa olszyny i każda ścieżka na pole. I gdzie można już, jak to u siebie, rozpiąć koszulę, krawat włożyć do kieszeni, czapkę na bakier i jak w kawalerskich latach… „A jak przyjechoł, z tatum się witoł, mamie się kłanioł, o mnie sie pytoł”.
W dzienniku, w którym, przebywając od kilku lat w Małej Wsi, zapisuję wszystko, co wydaje mi się tu najciekawsze, najwięcej jest o wędrówkach, tutejszych przeprowadzkach teraz i w przeszłości, w świat i z powrotem – biedzie zwykle towarzyszy niecierpliwość w poszukiwanie lepszego. Najpierw były bandoskie wyprawy za Pilicę, za chlebem, a potem, zaraz po wojnie, najodważniejsi wyjeżdżali stąd na ziemie odzyskane, gdzie większe pola, ziemia urodzajna, domy obszerniejsze. Ale zawsze była to droga w nieznane, stąd nieraz desperackie gesty przy pożegnaniu. Najwięcej kłopotu – słyszę dziś opowieści – sprawiła Agnieszka Kociuba, żona Jana. Jechali na stację kolejową w Starym Młynie, a stamtąd pociągiem – mieli już swój nowy adres – do Bzowca koło Morąga. Ale gdy w drodze na kolejną stację zrównali się z ostatnim Kociubowym polem, Agnieszka zeskoczyła z wozu, dobiegła do swojego, przyklękła i zaczęła obejmować żółto-zielone chwasty, jakby chciała zabrać je ze sobą. Dzieci patrzyły na ojca – zawróci, nie zawróci? – a Jan odwrócił głowę, żeby mu które w oczy nie zajrzało.
***
A oto kolejny zagon, z dziada pradziada do Posińskich należący. Gdy zapytałem kiedyś Piotra Posińskiego, wówczas najstarszego we wsi, co myśli o unijnych porządkach w rolnictwie, zamiast odpowiedzieć wzruszył ramionami. Oddał ziemię za emeryturę, zostawiając sobie jeden zagon, ten przy rozłożystym krzaku jałowca. Ale wkrótce i to okazało się za dużo na jego siły. Pole porosło chwastami. Kiedyś, już po ominięciu jałowca – właśnie widzę go teraz z daleka – spotkaliśmy Piotra Posińskiego. Kopał rów przy drodze, na skraju swojego pola, którego nikt nie chciał od niego odkupić, czy choćby wydzierżawić. Kopał w poprzek ścieżki, którą ludzie wydeptali, a trochę też wyjeździli, omijając kałuże wody po deszczu. – Po co to robisz, przecież to już ugór! – towarzyszący mi wówczas w drodze sołtys Jan Gniadek wskazał ręką na zrudziałe pole. – Ugór, ale mój! – odpowiedział Posiński, wycierając rękawem koszuli mokrą od potu twarz. – I niech mi po moim nie jeżdżą!
***
– Niech mnie dopłatami nie mamią! – Antoni Pożoga przekonuje każdego do swojej, jak twierdzi, nieodwołalnej decyzji o przejściu na rentę albo na wcześniejszą emeryturę. Ciekaw jestem, czy trwa w tym postanowieniu, dość długo tu nie byłem, więc nie wiem. Wolałbym, żeby zmienił zdanie, żeby jeszcze nie schodził z pola, mimo że ono, jak przeważnie po prawej stronie Pilicy, piaszczyste, nieurodzajne.
Teraz wspominam naszą ostatnią wyprawę na jarmark w Starym Młynie, konnym wozem pełnym worków żyta. Nie sprzedaliśmy ani jednego, więc wracaliśmy w milczeniu. Nagle Pożoga zatrzymał konia i wóz w cieniu gruszy, przy polnej drodze. – Odpocząć trzeba – uznał – no i żeby trochę nerwy odpuściły. – Urodziła krowa cielaka – zaczął. – Dobrze, że jałóweczkę – uznali z żoną Małgorzatą. Będzie na odchowanie, bo co trzy krowy w oborze, to nie dwie. Każdy przecież dopóki go całkiem do ziemi nie przygniecie, powinien cokolwiek robić, a nie jak te dajmy na to letniki wylegiwać się nad Pilicą. Jałówka miała być poniekąd w zastępstwie pola i żyta. Trzy krowy w oborze, to ma się rozumieć więcej mleka do sprzedania niż od dwóch krów.
Można było domyśleć się, jaki będzie dalszy ciąg wspomnienia. Łatwiej przecież teraz zebrać zboże z pola, wydoić krowę w oborze, niż potem sprzedać żyto czy mleko. Granice pootwierane, a bogatsi, silniejsi coraz bardziej napierają z towarem na Stary Młyn. Nie pasuje do nas ta Europa, zwłaszcza do Małej Wsi i tysiąca jej podobnych w kraju, z małymi gospodarstwami, z lichą ziemią…
Jeśli idzie o jałóweczkę, to nie minęło sześć tygodni i trzeba było się z nią pożegnać. Znów oto bowiem przyjechali do Antoniego jacyś obcy, powiedzieli, że z mleczarni, legitymacjami mig-mig i prosto do obory! Najpierw poprzyglądali się budynkowi od zewnątrz, z tej i z tamtej strony zachodzili, z przodu i z tyłu – myślałby kto, obory nie widzieli! Jeden nawet za odstającą od pożółkłego ze starości bala drzazgę szarpnął; ukruszyła się, próchno się z bala posypało. – No panie, panie! – ostrzegł Pożoga.
Opowiedział potem Małgorzacie, co i jak było z kontrolerami, że obora – orzekli – nie do Europy, tylko do muzeum się nadaje, i co postanowił z jałówką: sprzeda, kojec i wóz już w gotowości stoją na podwórku, do kupca w Wólce zawiezie stworzenie. “Słyszysz kobieto, co mówię?!” Ale ona ani słowa, tylko zaraz udała się na zapłocie, w stronę pola, skuliła się jakoś w sobie i poszła. Może nie chciała patrzeć, jak wypycha cielaka z obory… Zgrabna była jałóweczka, nie można powiedzieć inaczej, zgrabna.
Najpierw nie miałem pewności, po co Antoni opowiada tyle szczegółów o jałóweczce, ale potem, opisując zdarzenie w pamiętniku, pomyślałem, że jest ku temu wiele powodów, a najważniejszy to ten, że wszystkiego za dużo się uzbierało: worki z żytem, z którymi jeździmy tam i z powrotem, ciągle takim samym konnym wozem jak na starym filmie; syn w dalekim mieście i bez zamiaru powrotu; jałóweczka, z którą musiał się rozstać, a właściwie to jakby została mu zabrana. A może i to, że prawie wszyscy chłopi z jego rocznika odeszli, albo już na zawsze, albo z pola ustąpili, poddali się i zostawili go tu samego. A młodzi, co młodzi! Oni przeważnie nie widzą siebie na polu, a tym bardziej w oborze. Prawie każdy chciałby, gdzieś stąd odejść, tylko nie wie, w którą stronę się udać. A może niektórzy boją się odmiany, bo wygodniej im być na garnuszku rodziców emerytów, z ulgowego ubezpieczenia korzystać?
***
Mniej więcej pół roku temu zrobiliśmy małowiejski minispis, i wyszło nam, że na 35 domów, w pięciu nikt już nie mieszka, wszyscy gdzieś stąd odeszli. W ośmiu kolejnych domach mieszkają po dwie osoby – albo oboje w podeszłym wieku, albo owdowiała matka emerytka ze starzejącym się synem, który coraz częściej miota się po izbie, jakby to była klatka. Gdy matki zabraknie, co zrobi syn z polem, domem i sam ze sobą?
Co zrobić z taką wsią jak Mała Wieś – pytają w gazetach różne autorytety, nawiązując a to do dopłat do ziemi, a to do KRUS-u. Padają różne odpowiedzi, w tym i taka, że byłoby najlepiej, gdyby wszyscy małowiejscy przenieśli się do miasta, żeby ich bieda stąd wypędziła.
Przypomina się anegdota, podobno jeszcze sprzed wojny, o ojcu, który złożony nieuleczalną chorobą przywołał do swojego łoża trzech synów, żeby ustalić, który z nich weźmie na siebie obowiązek odprowadzenie go w ostatnią drogę. Najstarszy odpowiedział, że ma dużo innych obowiązków, a więc też wydatków; średni, że zamierza się żenić, co też kosztuje, a wreszcie ten najmłodszy, po dłuższym namyśle, popatrując z zakłopotaniem raz na braci, raz na ojca powiedział: najlepiej, tato, żeby was coś zjadło…
***
Kto odszedł z Małej Wsi w ostatnich latach, ten odszedł, a pozostali, jeden wcześniej, drugi później, przesiedli się z konia na traktor, przyśpiewki zamienili na telewizyjne błyskotki. Jednak jest we wsi trzech takich, którzy nie zdążyli, czy może nie chcieli, zabrać się z innymi: Antoni Bosak, nazywany przez młodych „Bacą”, Józef Antczak, właściciel dwóch koni, i Feliks Żak. Choć już każdy jest po sześćdziesiątce i po przekazaniu ziemi dzieciom, na wcześniejszej emeryturze, nadal pracują w polu albo w obejściu, ale bez pośpiechu, z koniem przy pługu, skiba po skibie.
Zapytałem sołtysa, dlaczego ci trzej nie chcą niczego zmieniać, a Gniadek odpowiedział, że nawet w książce1, którą mu na gwiazdkę córka sprezentowała, piszą o takich. Swoim zwyczajem podkreślił sołtys ołówkiem to, co go, będąc już sporo po siedemdziesiątce, najbardziej przekonywało i co chyba chciałby do siebie odnieść. Że mianowicie rzadko, ale zdarzają się tacy, którzy, gdy już przekroczą w życiu pewną granicę, to zamiast chytrzyć, każdy grosik liczyć, do wszystkiego, co robią młodzi, nos wtykać, odnajdują swój spokój. – Już wyżej nie podskoczysz – mówią i cieszą się tym, co zostało w pamięci z lat młodości, gdy woda w rzece była im nie wyżej jak po kolana, były śpiewki na drodze, kieliszek wódki w niedzielę pod sklepem, dziewczyn podszczypywanie. „Dopiero gdy się starzejemy – tu już sołtys odczytał fragment z zaznaczonego miejsca – powoli dowiadujemy się, że człowiek w gruncie rzeczy nie jest tak zależny od tego, co na zewnątrz”. Tak to właśnie Gniadek wykoncypował, książką się wspierając.
***
Tuż przed moim ostatnim wyjazdem z Małej Wsi na spotkanie w domu sołtysa przyjechał urzędnik z województwa. Najpierw mówił o jakichś, dla nas niepojętych, cyklach i fazach w rolnictwie, a potem o naszym rolnictwie, żeśmy jeszcze od tradycyjnych metod nie przeszli do przemysłowych, gdy tym czasem gdzie indziej marketing i informatykę stosują. Do nas pił z tym marketingiem, w broszurę zerkając. – Tak panowie! – podkreślał ważność swoich słów, jakby nie widział ani drzemiącego Feliksa Żaka ani Jerzego Kmity, wpatrującego się w okno, wyraźnie z zamiarem ucieczki, byleby się tylko sposobność nadarzyła.
Tak się też stało. Usłyszeliśmy pogłos traktora, jechał od środka wsi w naszą stronę, im bliżej, tym głośniej, a wkrótce wyłonił się zza zakrętu drogi: ciągnik na przedzie, wóz za ciągnikiem, a przy wozie koń. Wóz drabiniasty, widać wprost od siana zabrany, choć to dziś rzadkość, żeby kto w drabinach siano woził. Z daleka słychać, że coś z silnikiem niedobrze, głośno i nierówno pracuje. Biegniemy więc w stronę bramy, Kmita pierwszy, coś się wreszcie we wsi dzieje! Siedzący za kierownicą traktora Jan Pająk z Łęg – znamy się nie od dziś – tylko od czasu do czasu spogląda przed siebie i w ogóle na drogę, ponieważ jest zajęty rozmową z niejakim Wieczorkiem, też z Łęg. Wieczorek siedzi okrakiem na drabiniastym wozie, nogi między szczeblami prawie do ziemi sięgają, trzyma klacz na postronku.- Z wolna, z wolna! – uspokaja truchtającą przy wozie kobyłę. (Jak się dowiedzieliśmy, prowadzili ją do ogiera w Wólce Małej). Obaj – Wieczorek i Pająk – głośną rozmową próbują przekrzyczeć łoskot silnika, co wydaje się niemożliwe, ale co świadczy, że chyba już wczoraj ruszyli w drogę. Zwykle mawia się o takich: wczorajsi.
Zazgrzytało w silniku, huknęło, a potem cisza. Traktor staje akurat przy sołtysowej bramie, jakby to było umówione. Żak i Kmita chcą pomagać, choć nie bardzo wiedzą, o co ręce zaczepić, a ci z Łęg, jak gdyby nigdy nic, odwiązują klacz od wozu, przeprowadzają przed ciągnik – wiśta, etta – i przytraczają stworzenie do przedniego zderzaka – nazad, wio, kasztanka! Sami też pchają. Zaskoczyło. I było tak, jakby to klacz ciągnęła traktor, czyli tak, jak powinno być – Żak z uznaniem kiwa głową. – Elegancko! – przytakuje Kmita, patrząc, jak tamci znów przeprowadzają kasztankę na stare miejsce przy wozie i ruszają w dalszą drogę, do Wólki Małej.
Sołtys zachęca do powrotu, żeby zebranie dokończyć, ale my, że nie, że może kiedy indziej, i każdy idzie w swoją stronę. Tylko Wojciech Kociuba zawraca, bo chce opowiedzieć sołtysowi, a pewnie i temu z województwa, o swoich kłopotach z wnukiem Marianem; może urzędnik co poradzi.
***
Ktoś właśnie nadchodzi z naprzeciwka nadpiliczną drogą. Po chodzie poznaję, że to chyba Wojciech Kociuba, choć to do niego niepodobne, żeby tak spacerował, zamiast jak zawsze dotąd, roboty pilnować w foliowym tunelu. – Niejednemu trudno zrozumieć – tłumaczył kiedyś sołtys – dlaczego chłop, gdy już słabszy na zdrowiu, albo czymś bardzo rozgoryczony, przeważnie udaje się w pole. – No, dlaczego? – zapytałem. – Bo szuka tam spokoju – odpowiedział. Tak to sobie sołtys obmyślił, czy może w książce wyczytał?
Dobrze rozpoznałem z daleka, to Kociuba wychodzi mi naprzeciw, laską się podpiera. – Oszukali mnie – mówi na powitanie, bez żadnych wstępów i ceregieli, jak swój do swego. – Odjechali!
Pierwszym sygnałem zmiany w domu i gospodarstwie Kociubów była przygoda z wnuczkiem Marianem, jesienią na polu. Było jak zawsze po kopaniu: wnuczek jechał traktorem z broną, a dziadek biegł za nim miedzą i pokrzykiwał: Dokładniej synu, dokładniej! Bo dopłaty zabiorą! Zawróć, daj do tyłu, w poprzek przebronuj, w poprzek, mówię! Dla niego wnuczek na traktorze to ostatnia nadzieja, że ziemia zawsze będzie Kociubów i przy Kociubach, z pokolenia na pokolenie, jak sobie wymarzył. Dlatego i na ozdobną bramę się zgodził, dołożył grosza z emerytury, niech młodzi mają elegancko, żeby tylko stąd nie odeszli, bo gdyby odeszli, a wnuczka synowa coraz częściej o tym napomyka, to dla niego, Wojciecha Kociuby byłby to już koniec tego, co najważniejsze: uciułanych hektarów, czteropokoleniowej rodziny, domu, który prawie sam zbudował, foliowych tuneli z nowalijkami w środku.
Aż któregoś dnia wnuczek zatrzymał traktor pośrodku pola, wyskoczył z kabiny i – choć zwykle milczący – wykrzyczał, gdzie go to może dziadek pocałować z tym swoim „w poprzek” i z „dopłatami”, i zaczął biec przez kartoflisko, nie wiadomo dlaczego nie w stronę domu lecz w kierunku lasu, a Kociuba, z laską w ręku, za wnuczkiem, i najpierw: „Zatrzymaj się, skurczybyku!”, a potem łagodniej: „Marian, Marianek!”.
– Odjechali! – powtarza Kociuba. – Wyprowadzili się do miasta Łodzi! A po chwili: „Jeszcze im się tam w uszy wody nabierze!”
Postanawia zawrócić, więc teraz razem idziemy do wsi, gdzie wszystko jest jak było, ale wszystkiego jakby mniej. Straszy pustka na Kociubowym podwórku. W szkole – dowiaduję się – nie będzie w nowym roku pierwszej klasy, bo zabrakło dzieci. W ciągu roku za mąż wyszła tylko jedna dziewczyna, ale zaraz odeszła z Małej Wsi, za mężem poszła. Pozostałe czekają na swoje szczęście.
***
Jest we wsi co najmniej trzech rolników, którym Unia wyraźnie odmieniła życie na lepsze, wśród nich Franciszek Szczepan. Kilka lat temu, w pięćdziesiątym piątym roku życia przekazał pole zięciowi, a jemu za to przyznali rentę, którą w urzędach nazywają strukturalną. (Jakie to szczęście – mówi Rozalia, żona Franciszka – że zięciowi robotę w mieście wymówili, więc musieli wrócić z żoną i dzieckiem na wieś). Wysokość renty była wówczas całkiem – całkiem, na początek 1400 złotych na rękę, Szczepanowi wprost uwierzyć było trudno, że aż tyle. Od razu wiedział, co z tym szczęściem zrobi: on sam nadal będzie pilnował pola, zięć pójdzie do roboty, choćby przy ocieplaniu budynków, i będzie luks. „Luks” to ulubiony zwrot Szczepana, czyli inaczej: lepiej już być nie może. Tak właśnie kiedyś, pamiętam, podsumował na zebraniu obwieszczenie o obowiązkowych paszportach i kolczykach dla krów. _- A skorośmy już w Unii – mówił obecny na zebraniu urzędnik z powiatu – to stworzeniu muszą świecić w oborze żarówki o mocy co najmniej czterdzieści luksów. – Będzie luks, chłopy! – powiedział wtedy Franciszek, ku uciesze zebranych. (Potem podobno, już w oborze, miał i krowie naobiecywać: Kolczyki ci kupią, paszport ci wystawią, będzie luks, Graniasta!)
Od tamtej pory minęło pięć lat, nic przecież nie jest dane na zawsze; minie drugie tyle i zgodnie z prawem skończy się Szczepanowi strukturalna, trzeba będzie pogodzić się z krusowską, o połowę mniejszą. Robota dla zięcia to też tylko na tymczasem, jak mgiełka, całą zimę przesiedział w domu, bo zimą budynków się nie ociepla, a chłopak niczego innego nie potrafi robić. Franciszek uważa, że wszystko, co teraz wydaje się jako tako dobre, to jednak nic na stałe, nic pewnego, dlatego coraz częściej myśli o tym, co będzie później z dziećmi i trójką wnuków, gdzie udadzą się za lepszym.
***
Z polnej drogi, zwanej drożyną, od południowej strony, najlepiej widać panoramę wsi, zwłaszcza kiedy świeci słońce. Ale ani u Kociubów, ani u Morka nie bielą się już, tak jak to było przed moim wyjazdem, foliowe osłony z nowalijkami w środku. Furkoczą na wietrze strzępy ponadrywanej folii, a to znaczy, że i Kociuba i Morek ostatecznie wyszli z tuneli, poddali się. Na radomskiej giełdzie nie ma już dla nich miejsca; ich stare żuki coraz bardziej giną, zasłaniane pełnymi pomidorów i ogórków tirami.
Pytał mnie kiedyś Morek, jak to jest, gdy przychodzi starość, ale ostatnio już nie pyta. Może już sam wie, jak to jest? Ale Morek jeszcze nie rezygnuje, już wcześniej przemyślał sprawę i postanowił zapisać się na kurs operatora sprzętu budowlanego. Syna Patryka też weźmie ze sobą. Franciszek Szczepan pyta Morka, czy zięć mógłby razem z nimi zapisać się na ten kurs? Henryk Tomczak szuka swojej szansy w pszczelarstwie, już przygotował kilkanaście uli, a wcześniej wybrał się na dwutygodniowe szkolenie. Artur Wolak kilka lat temu zdobył kwalifikacje zduna i teraz już praktykuje. Najmłodszy syn Morka, Stanisław, wyspecjalizował się w obsłudze i reparacji komputerów.
Tak zaczyna się nowa Mała Wieś; dla najodważniejszych, codziennie stąd do pracy i z powrotem.
Na skrzyżowaniu dróg nadal stoi kamień i pilnuje pola. – Niech stoi! – mówi sołtys. – Nikomu nie wadzi.
***
Wieczorem Kociuba wraca do wspomnień z dzieciństwa, tym razem o dwóch gołębiach, które mu jako małemu chłopcu podarował sąsiad – hodowca ptaków. Gołębie zawsze wracały do klatki, którą Wojciech własnoręcznie zbudował. – Ptaki tak potrafią – tłumaczy, jakbym tego nie wiedział. – Opisz to jakoś w swoim zeszycie – pokazuje na otwarte stronice mojego dziennika. I dodaj, że z człowiekiem jest przeważnie tak samo: odchodzi, a potem wraca; odchodzi i wraca.
Tak to sobie wszystko Wojciech Kociuba ułożył w myślach.
[1] Sposób życia. Z Pawłem Hertzem rozmawia Barbara N. Łopieńska, PIW 1997.
Analizy i publicystyka od ludzi dla ludzi. Wesprzyj niezależne polskie media.