Aktualności
Polityka
RPN
Świat
Czy Europa jako jedyna ureguluje kwestie cyfrowe?
17 kwietnia 2025
4 sierpnia 2010
W jak dużym stopniu efekt życia kulturalnego w poszczególnych miastach jest wynikiem odgórnego planowania magistratu, a na ile udostępniana jest przestrzeń, pieniądze i struktury samodzielnym inicjatywom mieszkańców, czy ich pomysły i problemy są brane pod uwagę, czy miasto stara się konsultować swoje poczynania z mieszkańcami? Często jakość komunikacji zależy od jednostkowych cech urzędnika. Ciekawą tendencją jest natomiast ogólny kierunek, który obrali zarówno „społecznicy” – ludzie, którzy poświęcają własny czas, a często i pieniądze, by coś w swojej najbliższej okolicy zrobić, jak i reprezentacja samorządów wraz z administracją miasta. Należy wręcz rozważyć, czy słowo „społecznik” znajduje jeszcze jakiś desygnat w rzeczywistości.
Przyjęło się używać w potocznym języku wydarzeń miejskich słowa „kultura” na określenie każdej działalności mającej na celu aktywizację społeczności lokalnej – począwszy od koncertów składów didżejskich w zadymionych pijalniach piwa, poprzez warsztaty bębniarskie, skończywszy na pokazach teatrów ulicznych. Dla odróżnienia – to, co tradycyjnie nazywane było „kulturą”: teatr, opera, filharmonia, nazywane jest „kulturą wysoką” albo też pozbawiane przymiotnika, wtedy, gdy różnica jest intuicyjnie wyczuwalna. Jednym słowem, zakres wydarzeń kulturalnych ogromnie się poszerzył, ale nie stało się to na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci. Wszak razem z zaistnieniem w szerokiej świadomości ludzi muzyki jazzowej, nie jako undergroundowego, murzyńskiego grania, a pełnowartościowego tworu sztuki, dawny worek o nazwie „kultura” musiał zrobić miejsce na bardzo szerokie spektrum twórczości o nowych cechach. Jednak rewolucja dotycząca prawa do „działania w kulturze” przyszła znacznie później – w Polsce efektywnie dopiero w ostatnim dziesięcioleciu.
Kulturę dziś „robić może każdy”. Doskonale oddaje ten stan rzeczy takie właśnie zestawienie semantyczne, nie do pomyślenia jeszcze dziesięć lat temu. By zostać dopuszczonym do możliwości działania w kulturze ze stanowiska twórcy, a szczególnie w jej najbardziej wyrazistej części jaką jest sztuka, trzeba było przedrzeć się przez wiele rytuałów przejścia. Dziś to nie jest warunek konieczny – wiedza zdobyta podczas powolnego przedzierania się przez meandry kodów kulturowych jest przydatna, ale nie niezbędna. Teraz bardziej liczy się inna umiejętność – bycie dobrym menadżerem kultury. Niezwykle popularna ostatnimi czasy funkcja i bardzo prestiżowa. To menadżer kultury bowiem decyduje, jaki artysta będzie wystawiony w galerii (albo: jakiego artysty prace będą wystawione – artysta to często marka sama w sobie, niezależnie od jakości jego twórczości) a jakiemu się podziękuje za współpracę, jaka sztuka będzie miała audytorium, a jaka zostanie zamknięta w piwnicach. Część ludzi „działających w kulturze” zmuszona jest łączyć obie funkcje, jednak przerażająca ich większość to po prostu: zarządzający, menadżerowie, których zadaniem jest wyszukanie, a później zaproszenie zespołu na koncert, organizacja wernisażu, czy rozglądanie się w poszukiwaniu różnych, jak najbardziej wymyślnych twórców i potwórców, którzy swoja działalnością – często bardzo oryginalną, zainteresowaliby przygodnego widza. Bo właśnie w takich miejscach audytorium jest na ogół przypadkowe. Ludzie, kończąc pracę po całym dniu spędzonym za biurkiem, pragną niewyszukanej, często wręcz lekkiej rozrywki, która za niewielkie pieniądze pozwoli im uwolnić się od ciężarów korporacyjnej pracy. Dlatego miejsca, w których „robi się kulturę”, nie mogą istnieć bez alkoholu – najbardziej pożądanego, akceptowanego społecznie i tolerowanego w dość dobry sposób przez (latami praktykujący) organizm. Alkohol bez miejsc kultury może istnieć, kultura bez alkoholu nie. Alkohol się sprzedaje świetnie, książki i płyty już gorzej. Czujniejszy Czytelnik oczywiście zauważy, że co najmniej od Przybyszewskiego w Polsce, a Rimbauda w Europie pomiędzy sztuką a używkami oraz wszystkimi innymi przejawami bakchicznej strony natury ludzkiej postawiono znak równości, jednak środowisko odbiorców kultury wczoraj a dziś jest zupełnie różne. Gdy kiedyś byli to głównie sami artyści i szeroko pojęci humaniści (choćby dlatego, że wymagana była znajomość całego szeregu metafor osadzonych w tradycji) dziś odbiorcą „kultury, którą się robi” jest, może być, i powinien być każdy. I bardzo dobrze! Jest to efekt emancypacji historyczno-społecznej (zmiany kulturowe) i posuwającej się niemrawo demokratyzacji polskiego życia publicznego(zmiany polityczne). Ale zmiany te potrzebują nowego nazewnictwa, i nowego spojrzenia na problem, nowej semantyki, by były zauważalne i zrozumiałe. I trzeba zastanowić się nad ich konsekwencjami.
Wydawać by się mogło, że takie szerokie otwarcie na ludzką aktywność przynosić powinno bardzo dobre rezultaty – i rzeczywiście, tych jest niemało. Powstała nowa gałąź gospodarki – w ramach utartego podziału na trzy sektory: rolnictwo, przemysł i usługi, powstał nowy, tak zwany „trzeci sektor”. Stara nomenklatura, trochę już wyeksploatowana i nie zawsze adekwatna do rzeczywistości, musiała ustąpić miejsca nowemu, ogólniejszemu podziałowi na państwo, rynek i „to, co pomiędzy”.
Ocena przemian, na skutek których zmieniło się nazewnictwo, musi wypaść pozytywnie – większa liczba ludzi może liczyć na ciekawe i aktywne zajęcia, zamiast zajmować się uprawą roli w pocie czoła czy mechanicznie powtarzanymi czynnościami, z których naśmiewał się Charlie Chaplin w Modern Times. Ale jest pewien niepokojący syndrom – zmiana w podejściu współczesnych ludzi do pracy i działania pozostaje niezauważona, a przez to świat zaczyna tracić ciągłość. Nie ma miejsca na tradycyjnie rozumianą kulturę, bo jej miejsce zajmują poszczególne eventy kulturalne tak samo, jak opera jest wypychana przez operetkę.
„Robienie kultury” wymaga od ludzi, którzy podjęli się tego zajęcia, nieustannego pozostawania w ruchu, nieustannego działania. W takiej sytuacji drugorzędna staje się jego jakość. Nie ma czasu na zastanawianie się ani nad sensem organizowanej akcji, ani nad jej skutkami (które na ogół są niewielkie, cel jest czysto informacyjny, a ewentualne katharsis można przeżywać głównie za pośrednictwem alkoholu). Ważne jest, by był kolejny event, kolejna wystawa, kolejny koncert. Organizatorzy, managerowie, zmuszeni są do uczestnictwa w setkach szkoleń, by lepiej wpasować się w gorset dofinansowań – bo bez zewnętrznych sponsorów i ich pieniędzy akcja ma małe szanse na powodzenie. Działaniu takiemu nie można mieć nic do zarzucenia, bo po prostu na nie jesteśmy skazani. Problem natomiast powstaje, gdy priorytetem przestaje być kultura jako taka, a zaczyna być „robienie kultury”.
Gospodarka wolnorynkowa wymaga od nas brania udziału w bezustannym przepływie kapitału. Im bardziej będziemy aktywni podczas transferów pieniędzy (najlepiej nie swoich) tym mamy większe szanse, że jakaś część z nich zostanie w naszej kieszeni. Zarzut jest ten sam – mimo że człowiek od zawsze praktykował zbieractwo, od jakiegoś czasu dopiero zbiera pieniądze, ale nigdy nie zbierał pieniędzy na kulturze (w tym momencie węziej: na sztuce) – na kulturze zdobywało się prestiż i uznanie. Były one inaczej cenione niż dobra materialne. Nie chcę powiedzieć, że wyżej, po prostu inaczej.
Do zobrazowania zarysowanej tendencji wykorzystam przykład bardzo głośnej jakiś czas temu inicjatywy pod zbiorczą nazwą 5-10-15. Huczne otwarcie całej kamienicy przeznaczonej dla artystów miało odbyć się w połowie maja, ale z powodu nie do końca jasnych przyczyn formalnych, organizatorzy, bardziej dla świętego spokoju, zdecydowali się na przesunięcie terminu. Nie było zgody na organizowanie imprez masowych, nie było licencji na alkohol. 5-10-15 miało pod swoim dachem mieścić wszystkie sztuki, które do tej pory udało się wynaleźć człowiekowi, włącznie ze studiem tatuażu i szwalnią artystyczną, nie mówiąc już o tak oklepanych dziedzinach jak malarstwo czy muzyka. Niestety, pierwsze niepowodzenia na tyle przeraziły co po niektórych artystów, że nie zdecydowali się na kontynuowanie współpracy. Zniknęli, a ich pomieszczenia przez chwilę stały puste. Tylko przez chwilę, bo wraz z powolnym przywracaniem inicjatywy do życia, znów zgłosiło się grono chętnych. Pytanie jest następujące: co wystraszyło jednych, a po chwili przyciągnęło innych? Jaka zmiana zaszła w kamienicy na Mokotowskiej (bo tam mieści się 5-10-15 – w samym centrum Warszawy) przez niespełna dwa tygodnie, że artyści zmienili swój stosunek do tego miejsca? A może po prostu pytanie jest źle postawione, może to nie artyści uciekli, tylko ci, którzy chcieli korzystać ze splendoru, którym okryło się 5-10-15 na początku kariery – wszak zapowiedziane na Facebooku 6 tysięcy ludzi to gratka, a miejsce bez pozwolenia na sprzedaż alkoholu będzie cieszyło się takim zainteresowaniem jak warszawskie galerie – nikłym. Być może mój osad jest zbyt krytyczny, jednak chcę znaleźć przyczynę, dla której mamy w Polsce masę eventów kulturalnych, a wciąż mówi się, że kultura kuleje. Może zatracamy różnicę pomiędzy kulturą a rozrywką i zbyt wiele czystej rozrywki wrzucamy do worka z napisem „kultura”?
Niebezpieczeństwo, które staram się zarysować, polega na całkowitym uprzedmiotowieniu kultury poprzez zamienienie jej w efekt uboczny przepływu gotówki – i wszystko jedno, czy to będą pieniądze wielkich korporacji, czy unijne. Najbardziej materialny przejaw kultury – sztuka – ma wszak nieść ze sobą coś więcej – bunt. Nie będzie na niego miejsca, gdy cała działalność zostanie wpisana w mocno sformalizowane zależności między artystami, menadżerami, miastami (dysponującymi przestrzenią publiczną) i sponsorami.
Analizy i publicystyka od ludzi dla ludzi. Wesprzyj niezależne polskie media.