Biblioteka
Darmowe
Jaki kraj, taki lider? – RPN 1/2025
22 maja 2025
1 sierpnia 2016
Na piąty dzień sobota, 5 sierpień. Dużo długiego huku. Wyleciałem do bramy.
— Wacha zdobyta! — wleciałem po schodach na górę. Z tą radosną wieścią. Do Ireny i Staszka. Chłodna była wolna. Cała we flagach za chwilę. Za chwilę wyległy tłumy. Do robienia barykad. Wszyscy. Kobiety. Starsi. Pamiętam. Ekspedientki w białych fartuchach. I panią, starszą, która podawała mi szybko jedną ręką cegły, bo w drugiej trzymała torebkę. Ja podawałem cegły tej ekspedientce w białym fartuchu. I tak dalej.
— Potokiem! Potokiem! — krzykło się. Cegły się brało z wysadzonych kamienic na rogu Waliców. Nagle samoloty. Uciekamy na schody secesyjnej kamienicy, pod 22-gi czy pod 20-ty. Bomby. Zlatujemy do piwnicy. To był dom chyba pana Henneberga, inżyniera, brata braci Henneberg, a ojca moich trzech kolegów szkolno-harcerskich, u których tu byłem przed wojną. Pamiętam, jak wtedy wszedłem do nich, było pełno ludzi, otwarty balkon i straszny hałas z ulicy, tak jakby zupełnie jeździli po mieszkaniu. Pan Henneberg wczoraj czy dziś rano stał na maszcie od tramwajów, podcinał i zrzucał druty, żeby zaplątały się pod czołgi, klął na Niemców, głośno. Niedawno, dopiero w tym roku, ze „Stolicy” dowiedziałem się, że jeden z braci Hennebergów młodszych, to znaczy moich kolegów, poległ wtedy w powstaniu. Drugi też zginął. Ich matkę pamiętam ze szkolnych czasów, jak była w żałobie; miała bardzo jasne włosy. Czołgi było słychać. Już szły. Na całego. Trzeba było uciekać.
Więc w tej piwnicy w tej kamienicy — jeden starszy pan. Przyszedł.
— Skąd pan przyszedł? — spytałem.
— Z Krakowskiego Przedmieścia.
Mówi o tym, że Niemcy łapią ludzi i gnają ich przed czołgami na powstańców, żeby powstańcy w tych ludzi strzelali.
— I cała ulica spalona…
— Która? — pytam.
— No, Krakowskie Przedmieście — powiedział to bardzo smutno.
Zdziwiłem się wtedy, pamiętam, że, po pierwsze, Krakowskie Przedmieście ktoś nazywa ulicą, i po drugie, że ten starszy pan tak strasznie był o to zmartwiony, teraz się nie dziwię.
Po bombardowaniu wyszliśmy. Wołano do następnej barykady przed samą Żelazną. Mężczyzn. Poleciałem. Rozdali kilofy i łomy. Do bruku i płyt. Zresztą już część rowów była wykopana. Pierwszy raz zobaczyłem, że taka plątanina rur i przewodów. Uprzedzali, żeby kopać ostrożnie. Na czwartym rogu Żelaznej wywrócili kiosk z papiero sami, jako przeszkodę, papierosy się posypały. Jeden facet zaczął zbierać.
— E, panie, w takiej chwili! — i zaczęli krzyczeć jeszcze inni, na niego. Zawstydził się, przestał, kopał z nami dalej. Nagle wywożą z wachy na taczkach trupy tych Niemców. Rozebrani do połowy. I bosi. Wystają im zielone podeszwy. Gołe. I czy u jednego, czy u dwóch Niemców pamiętam wystający brzuch z taczek. Po kilku na jednych taczkach ich było. Ma się ich pochować. Na skwerze przed kościołem Boromeusza. I nie robić krzyża. A zaznaczyć koło z ziemi (co potem, mniej więcej tak o zmroku, widziałem, że zrobili) od nowa. Biorą mnie do pomocy. Wstydzę się wymówić. Ale życzę sobie w tej chwili nalotu, żeby to zrobili za mnie. I jest. Tak szybko, szybciutko. Nadlatują. I już bomby! że ci z taczkami rzucają te taczki, w popłochu, trupy Niemców lecą w rowy, w wykopy, obijają się o rury, sieci i gdzieś tam zostają głęboko. Z tym, że ich natychmiast jacyś wydobyli, ale już inni. Po bombach. Ja uciekłem dla wszystkiego o dwie kamienice dalej.
Potem powrót do Ireny. Postanawiamy się rozstać. No bo żeby jednak iść do swoich matek. Irena zostaje tu, u siebie. Ja mam iść do siebie, na Chłodną 40. Staszek do siebie. Na Sienną 17. Bo ludzie lecą stamtąd i krzyczą:
— Pańska zbombardowana!
— Prosta zbombardowana!
Żegnamy się między Walicowem a Żelazną. Lecę do Żelaznej. Dużo ludzi, rzeczy, zniszczenia, zmian, zamieszania. Tłok. Uciekanie. Gołębiarze. Pamiętam. Patrzę: z Chłodnej w Żelazną koło tych arkad przez te różne wertepy skręca rządkiem iluś harcerzyków chyba w zielonych mundurkach. Z butelkami z benzyną. Skręcają w Żelazną. Jest pogoda. Sobota. Słońce. Wpadam do nas. Mama jest. I oprócz Mamy:
— Babu Stefu! — bo rzeczywiście siedziała na krześle. W dużym pokoju. Nagle. Tak ją nazywałem, bo akurat czytałem Rabindranatha Tagorego, gdzie występuje Panu Babu. Stefa — Żydówka — była naszą sublokatorką do wiosny 44 roku. Półrodzina. Mieszkała przedtem u drugiej żony Ojca (nieślubnej, Zochy). Chmielna 32, z Zochą, moim Ojcem i Haliną. Ale nie wiem, czy trzeba było jakichś innych powodów, czy po prostu się pokłóciły, tak że któregoś dnia w 42 roku, czyli wtedy kiedy dostaliśmy to mieszkanie na Chłodnej, po Żydach, bo przedtem tam było getto, mur getta stał w poprzek Chłodnej między Wronią a Towarową, getto trochę zmniejszyli, bo getto ciągle zmniejszali, więc ileś mieszkań było wolnych, Ojciec wystarał się o to: Chłodna 40, z tym, że te mieszkania były nie tyle zdemolowane, ile miały jakiś dziwny wygląd, w naszej kuchni leżała zaschnięta kupa na środku, ludzka oczywiście, i właśnie tam w kuchni zamieszkała sobie Stefa, za słaniająca się zieloną firaneczką, jak tylko ktoś do nas przyszedł, choć potem nieraz się odsłaniała, bo niektórych znała z przyjaciół czy z rodziny, miała zaufanie, a zresztą bardzo niewielu o niej wiedziało.
Więc krzyknąłem wtedy: — Skąd się pani tu wzięła!… — i się cieszymy, witamy, krzyczymy, dziwimy, co za traf! Ja chyba najwięcej. — Babu Stefu, coś takiego!… Jak się pani tu dostała właściwie?
— A! — Krzesło, na którym Stefa siedziała, też było pożydowskie, tylko nie z tego domu, ale z kamienicy, która chyba stoi do tej pory, czy ocalała, czy odbudowana, w takiej ślepej kiszce, dosłownie ślepej, od Żelaznej zaraz na Chłodną po lewej stronie, tej od Wisły. Urządzili tam licytację. Pożydowskich mebli.
Ojciec wpadł do domu, do nas. Krzyknął, żebym szedł z nim. Był akurat Swen, więc dla towarzystwa też poleciał. Chociaż ja nie chciałem. Żeby tam iść. Ale było trudno, bo Ojciec. W bramie tej kamienicy licytacyjnej pożydowskiej było pełno kramu. Gratów. Rejwachu. Ludzkiego. Ojciec nałapał ileś krzeseł, każde z innej wsi, z tym, że wszystkie miały swoją wagę, wielkość, no i zniosło się na Chłodną 40.
I tak Ojciec najpierw przyprowadził wtedy w 42 roku z tej Chmielnej 32 prosto Stefę do nas, niby na jedną noc, na dwie, i tak została na dwa lata. Papiery jej wyrobił po Zosi Romanowskiej. Bo Zosia Romanowska 8 września 39 roku pojechała na Grochów, do siostry i szwagra, i jeszcze zabrała ze sobą Norę, bratową, po to, żeby zatrzasnęły im się drzwi i żeby nie mogli wymanipulować kluczami, jak nadlatywały samoloty, i zanim co, to już spadli do piwnicy, ocalała tylko jedna osoba, Hanka (na górze i pod gruzami), siostrzenica Zosi, która trzymała za rękę małą dziewczynkę sąsiadki, już nieżywą, sama była przysypana, i jak potem mieszkała na Lesznie obok nas, u Nanki, kiedyśmy stracili mieszkanie w Śródmieściu, więc jak mieszkała po Zosi w jej pokoju, to wiem, że bała się nakrywać w łóżku kołdrą po szyję. Bo jak już traciła świadomość kołdry, to jej się to myliło z gruzami, że są po szyję.
Więc Stefa miała kennkartę na imię i nazwisko Zosi; trochę starsza od niej, ale i tak była utleniona, nie tyle ruda, ile robiąca wrażenie rudawej, w ogóle podobna do Żydówki, tyle że Niemcy na szczęście się na tym nie znali, i nasze łobuzy też nie, i na jeszcze większe szczęście Stefa miała wiele odwagi i zbawiennego tupetu; skoro widziała Niemców na drodze — bo chodziła po różnych drogach ze Służewca na dół na Wilanów albo na Augustówkę z tak zwanymi krótkimi towarami, bardzo krótkimi, z agrafkami, z czeską biżuterią, żeby mieć z czego żyć i trochę pieniędzy na zapas — więc jak widziała Niemców, to sama podchodziła, pytała: „Wie spät ist?”, a wracała zawsze tramwajem, na pomoście „Nur für Deutsche”; raz, jak mnie spotkała w mieście i mieliśmy wracać razem, powiedziała: ,,Niech pan jedzie ze mną, zrobię panu lekcję pokazową”. I rzeczywiście, nie tylko wsiadła w „Nur für Deutsche”, ale wepchnęła się do przedniej części wagonu, odgrodzonej łańcuchem od reszty, z tłokiem, a tu było luźno, ja też tam za nią, trochę głupawo stałem, ona siedziała i zaczęła się niby to podkłócać z jakąś folksdojczówną o to, że się niby na nią pcha.
Więc tak Ojciec po sprowadzeniu Stefy sprowadził krzesła. Dwie żydowskie sprawy. Które się na pewien niewielki czas rozeszły. I znów się spotkały.
Miron Białoszewski, Pamiętnik z powstania warszawskiego, PIW, Warszawa 2016.
Fot. okładka nowego poprawionego wydania „Pamiętnika z powstania warszawskiego” Mirona Białoszewskiego | Państwowy Instytut Wydawniczy
Analizy i publicystyka od ludzi dla ludzi. Wesprzyj niezależne polskie media.