Biblioteka
Darmowe
Jaki kraj, taki lider? – RPN 1/2025
22 maja 2025
20 lipca 2012
Po świecie podróżujemy w różny sposób. Niektóre ze sposobów komunikacji rozbijają nasze społeczeństwa na części lepsze i gorsze, inne z kolei nadają niezwykle ważnemu zjawisku, jakim jest podróż, pozory egalitaryzmu. Do momentu powstania tanich linii symbolem wywyższenia bogactwa były podróże samolotami pasażerskimi. Kolej bywa oznaką luksusu, ale i biedy – zależy to od kraju i rodzaju kolejowych konwojów.
Najprawdziwszym symbolem egalitarnego przemieszczania się są często autobusy i ich mniejsza, furgonetkowa odmiana. Jednak i one mogą stać się cechą podziału, o czym mówią trzy przykłady z trzech krajów: Stanów Zjednoczonych, Polski i Ukrainy.
Zaprzysiężenie Barracka Obamy na prezydenta to niecodzienna okazja. I ja chciałem w ceremoniach uczestniczyć – oczywiście jako widz mający co najwyżej szansę na mgnienie prezydenckiego oka na Pensylvania Avenue. Aby to zrobić, musiałem się przemieścić z Bostonu, gdzie mieszkałem, do Waszyngtonu. Na najdroższy środek komunikacji, czyli podróż samolotem, nie zdecydowałem się mimo nowoangielskich mrozów, nieco tańsze, ale i tak zbyt drogie były dalekobieżne Amtraki. Mojej skromnej osobie pozostawał autobus linii Greyhound – trzydzieści pięć dolarów za przyjemność przemieszczenia się z amerykańskiej stolicy edukacji do amerykańskiej stolicy politycznej.
Na bostońskim dworcu zorientowałem się jednak, że istnieje linia autobusowa, której nie sposób odnaleźć w internetowych rozkładach i kupić na nią biletu opłaconego kartą Mastercard. Autobus był nieco gorszy, jechał pół godziny szybciej, a nazwy firmy transportowej nie można była odcyfrować, gdyż napisano ją najprawdopodobniej w mandaryńskim chińskim. Cena na tej samej trasie – dziesięć dolarów.
Nie licząc jednego amerykańskiego kolegi, który odkrył tę arcytanią komunikację, nikt nie chciał podróżować tym środkiem, z wyjątkiem takich jak ja imigrantów. Pozostali podchodzili z dużą nieufnością do autobusu nie umieszczonego w systemie, nie identyfikowalnego przez Blackberry czy iPhone’a. Ich system podróży składał się z tych samych segmentów już od dłuższego czasu. To imigranci mieli prawo do eksperymentowania. Światy uznanych linii lotniczych, kolejowych i autobusowych oraz kart kredytowych pozostawały w rozłączności ze światem gotówki, Western Union i prepaidowych komórek.
Autobus miał też dodatkową zaletę – zatrzymywał się w Nowym Jorku i Baltimore, odtwarzając tradycyjną trasę z Bostonu do Waszyngtonu. Harvardzki profesor prawa zasiadający w waszyngtońskim Sądzie Najwyższym również zatrzymywał się w tych miastach podczas swoich przejazdów. Moja Ameryka wyglądała jednak nieco inaczej niż sto pięćdziesiąt lat temu. Jedynie miniaturowe Providence – stolica równie małego stanu Rhode Island – gdzie tuż przy przystanku rozpościerał się zbudowany za niewolnicze pieniądze Brown University, przypominał choć trochę dawne czasy.
Każdy autobus tanich linii, którym później jechałem – do Chicago czy do Nowego Jorku – był w zasadzie identyczny. Kierowcą był zawsze zasadniczy Afroamerykanin, a wśród pasażerów dostrzegało się potomków przybyszów z Azji, gosposie i pracujących na „czarno” Gwatemalczyków. Wnętrze pełne miękkich foteli uchodziłoby w Polsce za luksusowe.
Amerykański system autobusowy działał sprawnie. Ameryka wciąż jest „ziemią obiecaną” i mali ludzie muszą się po niej przemieszczać. Dyliżansy jeżdżą więc dalej.
Analizy i publicystyka od ludzi dla ludzi. Wesprzyj niezależne polskie media.