Biblioteka
Darmowe
Jaki kraj, taki lider? – RPN 1/2025
22 maja 2025
Większość Polaków zwyczajnie cieszy się z tego, że rodzima produkcja zyskała uznanie za granicą. Tymczasem prawicowi publicyści stają w szranki o laur tego, kto bardziej zmiesza z błotem tę produkcję. Ich wypowiedzi rzadko są interesujące, ale ciekawi to, co ich zjadliwość mówi o polskiej prawicowości. Jakie jej lęki – oraz obsesje – odsłania.
Poczytajmy – dla przykładu – Krzysztof Gędłka. W tekście „Oscar dla morderców” autor ubolewa nad filmowym wizerunkiem prokurator Wandy Gruz (Agata Kulesza): „Nie jest jednak kreaturą w ludzkiej skórze, demoniczną postacią, lub chociażby podstarzałą komunistyczną szują niechętną zmywaniu ze swych dłoni krwi niewinnych, niczym Jakub Berman w słynnej rozmowy z Teresą Torańską”.
Redaktor Gędłek nie zinternalizował tezy Hanny Arendt o banalności zła. Dla oburzonego recenzenta zło musi być zawsze rogate i zionąć siarką. Biedny redaktor jakoś nie może pogodzić się z prostym faktem, że nawet za najpotworniejszymi zbrodniami stoją najzwyklejsi ludzie. Że mogą – jak Adolf Hitler – kochać psy. Albo – jak Jürgen Stroop, kat warszawskiego getta – być bardzo rodzinni. Aż dziw bierze, że nie przeraża go to bardziej. Bo jak się już wierzy w różnej maści moce demoniczne, to można przynajmniej to i owo na nie zwalić. Że opętanie, albo coś w tym stylu. A tu nic – pozostaje tylko przygnębiająca banalność.
Ale to nie koniec żalów Gędłka. Boli go coś jeszcze. „Nie chce – pisze dalej zatroskany zatwardziałością filmowej pani prokurator – nawet się rozpłakać i nawrócić, pojąwszy w obecności oddanej już niemal Bogu siostrzenicy, jakich straszliwych rzeczy dopuściła się w trakcie swego odrażającego żywota”. Niestety pani prokurator pozostaje ślepa na światło Ewangelii i nie chce być Kmicicem doby wczesnego PRL. Woli wódkę, „szlugi” i mechaniczny seks. Coś takiego nie mieści się w głowie kogoś na wskroś przeżartego sienkiewiczowską narodową soteriologią – to, co jest głęboką psychologiczną opowieścią o osobowości zbrodniarki zostaje sprowadzone do dylematu: nawróci się, czy nie? Brawo! To jest krytyka filmowa na najwyższym poziomie!
Tak naprawdę Gędka najbardziej nęka co innego. To, że tępy Amerykanin po obejrzeniu „Idy” może sobie pomyśleć, iż – cytuję – „Polacy byli sprawcami zbrodni podczas II wojny światowej, nie zaś jej ofiarami” („Nie chcemy tego Oscara!”). W tym krótkim zdaniu, jak w soczewce, skupia się mętne światło epigońskiej, poromantycznej publicystyki historycznej. Przypomnijmy jedną z jej głównych tez: to my, Polacy, jesteśmy ofiarami. Najpierw skrzywdzili nas zaborcy – choć sami daliśmy rozmontować sobie państwo. Potem Napoleon – bo nie pozwolił nam na odzyskanie niepodległości, choć tak dzielnie biliśmy się dla niego pod Samosierrą, o San Domingo nie wspominając, gdzie bohatersko pacyfikowaliśmy czarnoskórych powstańców. I tak dalej, i tak dalej. Gdzieś na końcu tego długiego łańcucha krzywd jest „Ida” – tym razem rani sugestia, że my, Polacy, mogliśmy zrobić coś złego. Na przykład zabijać Żydów, czego w filmie dopuścili się anonimowi chłopi a w historii – polscy mieszkańcy wsi Jedwabne w 1941 roku. Nie, to przecież niemożliwe! Chrystus Narodów może być tylko ofiarą historii – katowski miecz zawsze trzymał ktoś inny! Trawestując staropolski klasyk: „Nie będzie Pawlikowski pluł nam w twarz!”.
Natomiast prawdziwą perełkę znalazłem w tekście innego publicysty. Na portalu Wirtualna Polonia Włodek Kukliński – to nie poufałość z mojej strony, autor tak się podpisuje – poucza, dlaczego „Ida” dostała Oskara. Co trzeba zrobić, by tę nagrodę otrzymać? To oczywiste: „Po prostu nakręcić film, który spodoba się Żydom”. Nareszcie to rozumiem.
Analizy i publicystyka od ludzi dla ludzi. Wesprzyj niezależne polskie media.