Wencel: House of Cards, czyli zmierzch bogów

W świecie „House of Cards”, kryzys liberalnej demokracji wzmacnia sprawczość elit. W rzeczywistości okazał się on oddać głos masom

24 marca 2016

Niezbadane są wyroki serialowej publiczności. Równie łatwo jest wkupić się, jak i wypaść z jej łask. Obserwując reakcje na czwartą część serii, „House of Cards”, jednego z najczęściej dyskutowanych seriali doby social media, trudno nie zauważyć, że choć jeszcze niedawno cykl ów rozpieszczany był euforycznymi recenzjami, to jego dobra passa dobiegła końca. Nowe odcinki spotkały się z chłodnym przyjęciem. „House of Cards” w 2016 roku faktycznie ma pewien problem – problem, z którym nie musiało mierzyć się jeszcze dwa, trzy lata temu. Nie chodzi jednak o scenariusz, który traci impet, ale o to, że w bardzo krótkim czasie z pozoru osłabła jego „publicystyczna” wartość. Po raz kolejny rzeczywistość wyprzedziła fikcję, wykonując zwrot, który napięcie pomiędzy formułowaną diagnozą a rzeczywistością zamienił w pełną naiwnej tęsknoty political fiction. To jednak niekoniecznie coś złego.

Oczywiście „House of Cards”, pomimo swoich analitycznych ambicji, od początku pomyślane było jako przejaskrawiona projekcja. Kiedy kilka miesięcy temu – w ramach afery ciągnącej się od początku kampanii prezydenckiej– amerykańska opinia publiczna ujrzała w końcu część e-maili Hillary Clinton z okresu, w którym pracowała na stanowisku Sekretarza Stanu, błyskawicznie skonfrontowano je z popkulturowymi wyobrażeniami na temat pracy amerykańskiej administracji. Jak celnie zauważył liberalny portal Vox wszyscy ci, którzy liczyli na odnalezienie w nich jakichś mrocznych, spływających krwią i brudnymi pieniędzmi sekretów, musieli obejść się smakiem. Biały Dom „od kuchni” – a lektura wewnętrznej komunikacji jest być może w tym wypadku nawet cenniejszym źródłem wiedzy niż jakiekolwiek zredagowane i wyselekcjonowane relacje – w niewielkim stopniu okazał się przypominać mroczną rzeczywistość „House of Cards”. Choćby uparcie chcieli tego pielęgnujący wizerunek rodziny Clintonów jako „prawdziwych Underwoodów” Republikanie.


Zwróćmy masom demokrację! Nowy numer Res Publiki: „Najpierw masa, potem rzeźba” już w sprzedaży. Zamów go w naszej internetowej księgarni!

2-15-FB-cov


Białemu Domowi – w postaci, w jakiej wyłania się z rządowych e-maili – bliżej do świata przedstawionego „Veep” – innego wnikliwego serialu politycznego naszych czasów, który zdecydowanie słabiej przykuwa uwagę krytyków i komentatorów. Produkowany przez HBO „Veep”, skupiony na skrajnie niekompetentnej postaci wiceprezydent (a później prezydent) Stanów Zjednoczonych Selinie Meyers, wydaje się być niezamierzoną satyrą na temat politycznej filozofii „House of Cards”. Jego twórców nie interesują wielkie spiski, dramaturgicznie efektowne rozwiązania fabularne, skomplikowane gry sił. Politykę najwyższego szczebla przedstawia się tu jako komedię pomyłek, próbę zapanowania nad nieustannie spiętrzającym się bałaganem, gdzie polityczne działania ograniczone są do zarządzania medialnym kryzysem i syzyfowej pracy nad drobiazgowymi, często wręcz wstydliwie prozaicznymi problemami. Jeżeli „House of Cards” demitologizuje politykę, to „Veep” idzie o krok dalej i przestawia ją z powrotem „z głowy na nogi”, dokonując korekty priorytetów.

Trudno jednak nie zauważyć, że zarówno „Veep”, jak i „House of Cards” wychodzą właściwie z identycznej konstatacji – polityka to tylko gra pozorów. To wyalienowana od procesów społecznych i ekonomicznych gra elit w ramach politycznej rywalizacji. Demokracja to fikcja – oczywiście nie w sensie całkowitego wyabstrahowania i sterowalności mechanizmów demokratycznego wyboru, a raczej równie skutecznych działań mających na celu kreowanie bądź pacyfikowanie nastrojów społecznych. Czwarta seria „House of Cards” – której jednym z głównych wątków są prawybory w Partii Demokratycznej – usiłuje na każdym kroku podkreślić, że wszystkie istotne rozdania decydowane są w zaciszu partyjnych gabinetów. Underwoodom udaje się więc wszystko – najpierw korzystając ze sprzyjających okoliczności skutecznie eliminują główną rywalkę Francisa w staraniach o nominację. Później dokonują czegoś z pozoru niemożliwego – doprowadzają do sytuacji, w której to Claire zostaje kandydatką do fotela wiceprezydenta, łamiąc, wydawałoby się, jedno z najbardziej nieprzekraczalnych tabu amerykańskiej demokracji.

Jeżeli gdzieś znajduje się pęknięcie w analitycznych ambicjach scenarzystów – to właśnie tu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że za sprawą takiego rozwiązania fabularnego chciano pogodzić ze sobą konsekwentnie realizowaną wizję polityki zarządzanej całkowicie przez elity, z drugiej zaś – pokazać, że jej reguły nie są tak nienaruszalne, jak mogłoby się wydawać. „Jeżeli przegrywasz i nie masz już ruchów, odwróć szachownicę” – motto politycznej filozofii Underwoodów zdradza zarówno siłę jak i słabość przekonania o radykalnej alienacji demokracji. Szczególnie w świetle wydarzeń ostatnich kilku miesięcy. Szachownicy w amerykańskiej polityce nikt nie przestawił. Po prostu przyszedł ktoś z zewnątrz i potraktował ją mocnym kopniakiem.

W momencie, kiedy prawybory przywracają do gry samych wyborców głosujących przeciw preferencjom partyjnych liderów, „House of Cards” doprowadza swoją fantazję o absolutnej sprawczości elit do absurdu. Underwoodowie – jeszcze niedawno „jedynie” niewiarygodnie sprawni gracze – okazują się być teraz niemal wszechmogący, nieustannie przesuwając granice tego, co w polityce możliwie. Zupełnie jakby scenarzyści przeczuwali nadchodzącą zmianę reguł gry i chcąc zachować aktualność serialu postanowili postawić wszystko na wizję, w której elity zyskują możliwość niemal dowolnego ich uelastycznienia. Kryzys faktycznie nadszedł, choć jego przyczyny okazały się być kompletnie inne. Choć po stronie Demokratów nie ma już raczej wątpliwości, że to Clinton uzyska upragnioną nominację, to fenomen Berniego Sandersa nie tylko pokazał, że silny prospołeczny lewicowy ruch jest możliwy, ale także nie pozostał bez wpływu na cały prezydencki wyścig, zmuszając byłą pierwszą damę do zajęcia bardziej „progresywnej” światopoglądowej pozycji. Republikanie będą musieli prawdopodobnie zaakceptować fakt, że w listopadowych wyborach reprezentować ich będzie Donald Trump i w obliczu tej największej dla nich katastrofy w całej współczesnej historii, po cichu liczyć na zwycięstwo Clinton.

W świecie „House of Cards”, kryzys „liberalnej demokracji” (o ile specyficzny ustrój Stanów Zjednoczonych można tak określić) wzmacnia sprawczość elit. W rzeczywistości okazał się on oddać głos masom, wzmacniając oba przeciwne sobie skrzydła politycznego spektrum, tworząc zarówno możliwość pozytywnej zmiany, jak i nowe zagrożenia. „House of Cards” w zaledwie rok, przestało być opartą na świadomym przejaskrawieniu próbą diagnozy dysfunkcjonalnej demokracji, a stało się czymś w rodzaju pełnego tęsknoty łabędziego śpiewu tracących swój polityczny kapitał elit. Ich utopijną fantazją, wyśnionym „lepszym światem”, w którym mogą niemal wszystko.

Na pierwszy plan wysuwa się tu coś zupełnie nieobecnego w poprzednich, przepełnionych chłodem i cynizmem sezonach – pasja, pewnego rodzaju zepsuta romantyczność w dążeniu do zła. Być może dlatego czwartą serię „House of Cards” ogląda się tak dobrze – wszystkie swoje, tak skwapliwie wytykane przez krytyków, wady zamienia w zalety. Underwoodowie, nawet jeżeli „fabularnie” upadek jeszcze im nie grozi, zupełnie nieoczekiwanie zaczęli przypominać coś w rodzaju królewskiego dworu na kilka chwil przed upadkiem. Dworu, który po swoim „ostatnim namaszczeniu” odkrywa nagle swoją szczerą namiętność do sprawowania władzy. Nie namiętność do walki o własny, partykularny interes, ale właśnie do sprawowania władzy nad porządkiem, który je umożliwia i zakłada pewną nienaruszalną, „boską” hierarchię. Być może nie był to zabieg świadomy, ale właśnie dzięki tej nieoczekiwanej, być może intuicyjnej problematyzacji nową odsłonę „House of Cards” ogląda się lepiej niż kiedykolwiek.

fot. House of Cards | Netflix

Jakub  Wencel

Student filozofii na Uniwersytecie Warszawskim. Zajmuje się krytyką muzyczną i filmową oraz pisze o grach komputerowych. Publikował teksty między innymi na łamach serwisów i czasopism „Res Publika Nowa”, „Dwutygodnik”, „Krytyka Polityczna”, „Wakat”, „Filmweb”, „Gry-OnLine”, „Polygamia”, „Porcys” „Książę i żebrak”. Wyróżniony w XIV, XV i XVIII edycji Konkursu im. Krzysztofa Mętraka.

Dajemy do myślenia

Analizy i publicystyka od ludzi dla ludzi. Wesprzyj niezależne polskie media.