Ukrainie należą się karne

Każdy turniej sportowy jest symbolicznym pojedynkiem, w którym wszystkie państwa udają, że są wobec siebie równe i dokładają wszelkich starań, by pod czujnym okiem arbitrów dowieść całemu światu, że tak nie jest. Czy może być coś bardziej politycznego i zarazem bardziej szlachetnego w demokratycznej polityczności? 13 czerwca Philipp Lahm stanieRead more

11 czerwca 2012

Każdy turniej sportowy jest symbolicznym pojedynkiem, w którym wszystkie państwa udają, że są wobec siebie równe i dokładają wszelkich starań, by pod czujnym okiem arbitrów dowieść całemu światu, że tak nie jest. Czy może być coś bardziej politycznego i zarazem bardziej szlachetnego w demokratycznej polityczności?

(CC BY-NC-ND 2.0) Ryu Voelkel / Flickr

13 czerwca Philipp Lahm stanie na murawie stadionu w Charkowie w drugim meczu fazy grupowej Euro 2012. Kapitan drużyny niemieckiej zagra przeciwko reprezentacji Holandii. Jako piłkarz tej drużyny narodowej czci wartości uczciwości, tolerancji i integracji – ideały społeczeństwa, które wystawia go w turnieju.  Wie także, że fakt ten będzie miał podwójne znaczenie. Jak sam twierdzi w wywiadzie dla tygodnika Der Spiegel, polityki i sportu nie sposób oddzielić.

Niemiecka drużyna narodowa przed wyjazdem na mecz otrzymuje portfolio na temat sytuacji politycznej w kraju goszczącym zawody. Piłka strzelona do bramki jest tak samo ważna jak pozostawione po stylu gry wrażenie o poziomie cywilizacyjnym kraju, którego reprezentacja wygrywa. Każdy turniej sportowy jest symbolicznym pojedynkiem, w którym wszystkie państwa udają, że są wobec siebie równe i dokładają wszelkich starań, by pod czujnym okiem arbitrów dowieść całemu światu, że tak nie jest.

Czy może być coś bardziej politycznego i zarazem bardziej szlachetnego w demokratycznej polityczności? Sport przechowuje pamięć o cnotach politycznych i przez chwilę unieważnia grzechy zawodowych polityków chcących się skąpać w blasku chwały skupionym na najlepszych piłkarzach. Nie uważam zatem, że kolejni europejscy politycy robią dobrze, nie przyjeżdżając do Ukrainy na zawody.

Rywalizacja na boisku odbywa się w nawiasach demokratycznego państwa prawa. Jest symbolicznym odbiciem w lustrze tego, jak być powinno, a często nie jest. Tym bardziej politycy powinni być obecni podczas meczów, podczas których drużyna wystawiona przez władze w Kijowie zostanie niemal na pewno pokonana. Ukraińcom należą się tęgie gole, a nawet karne za igranie z zasadami. Należy im się kara za kpiny z demokracji. Nie powinien to być bojkot.

Karol XVI Gustaw w majestacie króla Szewcji, David Cameron w zastępstwie Elżbiety II i François Hollande w imię Republiki Francuskiej powinni być na stadionie. Powinni tam stać, patrzeć i tryumfować, widząc, jak strzelają Ibrahimović, Rooney albo Martin – pogromca drużyny ukraińskiej z czerwca 2011. Powinni bić brawo i nie podawać ręki prezydentowi Janukowiczowi, ale po prostu tam być. Najprawdopodobniej ich nie będzie. To źle.

Od początku międzynarodowych turniejów sportowych społeczności świata co pewien czas bojkotują zawody albo wykorzystują je dla politycznych gestów. W 1936 r. atleci  bojkotujący igrzyska berlińskie zorganizowali Olimpiadę Ludową w Barcelonie. Przez trzydzieści lat RPA była wykluczona z igrzysk za apartheid. Potem w Meksyku po zabójstwie przez armię blisko trzystu protestujących studentów wykluczono dwóch amerykańskich sportowców, którzy zdobyli się na gest solidarności z demonstrantami. Później była tragedia z Monachium. W 1980 r. Zachód bojkotował igrzyska w Moskwie za wojnę w Afganistanie, a cztery lata później Rosjanie odpowiedzieli wycofaniem reprezentacji 14 krajów z Los Angeles.

Świat zastanawiał się ostatnio nad sportowym ostracyzmem wobec Chin, choć ostatecznie do bojkotu nie doszło, a George W. Bush pojawił się w Pekinie, choć upomniał się tam również o prawa człowieka. Bojkoty przestały być instrumentami polityki międzynarodowej. Po pierwsze okazały się nieskuteczne – szczególnie, gdy nie są poparte realną groźbą użycia siły, a po drugie – nie wiadomo kogo stawiały w gorszym świetle: bojkotujących czy bojkotowanych.

Wojciech  Przybylski

Wojciech Przybylski prowadzi największy w Europie Środkowej program foresightu strategicznego na temat polityk europejskich. Jest redaktorem Visegrad Insight w Fundacji Res Publica w Warszawie. W przeszłości redaktor naczelny Res Publiki Nowej, a następnie EUROZINE - paneuropejskiej sieci magazynów kultury. Wykłada gościnnie dla Foreign Service Institute for U.S. Government, Central European University Democracy Institute, Katolickim Uniwersytet Pázmánya w Budapeszcie. Absolwent MISH UW, Europe’s Future Fellow w IWM - Instytucie o Człowieku w Wiedniu. Członek rady doradczej LSE IDEAS Ratiu Forum, Europejskiego Forum Nowych Idei i Międzynarodowego Forum Strategii Schmidt Futures i Stowarzyszenia Inkubator Umowy Społecznej. Publikował m.in. w Foreign Policy, Politico Europe, Journal of Democracy, Project Syndicate, EUObserver, VoxEurop, Hospodarske noviny, Internazionale, Zeit, Dzienniku Gazecie Prawnej, Gazecie Wyborczej. Pojawia się także w BBC, Al Jazeera Europe, Euronews, TRT World, TVN24, TOK FM, Szwedzkim Radiu i innych. Publikacje książkowe pod jego redakcją: Understanding Central Europe, Routledge (2017) oraz On the Edge. Poland, Culturescapes (2019).

Dajemy do myślenia

Analizy i publicystyka od ludzi dla ludzi. Wesprzyj niezależne polskie media.