Sztuka to zejść z cokołu

Zamiast oglądać kolejny film o „miłości, młodości i walce”, skrywający martyrologię powstania warszawskiego, wolałbym zobaczyć policjantów w przedwojennej, warszawskiej kawiarni Adria, którzy na lekkim rauszu ruszają przez zatłoczone Nalewki w pościg za szalonym naukowcem – dlaczego “Miasto 44” nie obroniło się przed martyrologią, pisze Marcin Stachowicz. Producenci „Miasta 44” zapewniają,Read more

19 września 2014

Zamiast oglądać kolejny film o „miłości, młodości i walce”, skrywający martyrologię powstania warszawskiego, wolałbym zobaczyć policjantów w przedwojennej, warszawskiej kawiarni Adria, którzy na lekkim rauszu ruszają przez zatłoczone Nalewki w pościg za szalonym naukowcem – dlaczego “Miasto 44” nie obroniło się przed martyrologią, pisze Marcin Stachowicz.

Producenci „Miasta 44” zapewniają, że ich film nie jest obrazem politycznym. Mało tego – nie jest to również film historyczny, ponieważ angażowanie się w „powstańcze dyskusje” nie interesuje producenta, który ma na swoim koncie tak niezaangażowane politycznie przedsięwzięcia, jak „Wałęsa” i „Katyń”.

Polityka to temat zupełnie skompromitowany – nie brudźmy sobie nią rąk, Panie i Panowie, bo jeszcze ktoś nas postawi w jednym szeregu z tymi, którzy rok w rok gwiżdżą na Powązkach. Polityka i historia? Nie, dziękuję! – nam chodzi wyłącznie o „miłość, młodość i walkę”. Nie chcemy hołdów ani pomników.

Plakat filmu "Miasto 44"
Plakat filmu „Miasto 44”

Reklamując obraz Jana Komasy jako uniwersalną opowieść o młodości, snutą w kontrze do sporów wokół powstania, producenci strzelają sobie w stopę. Co jest bardziej politycznego od młodości z jej skłonnością do idealizmu i angażowania się w wielkie utopie? Przecież młodość sama w sobie jest tematem politycznym – wiąże się z pierwszymi wyborami ideowymi, wejściem w nieunikniony spór z zastaną rzeczywistością i nie można jej zredukować do prostych wybuchów emocji.

„Miasto 44” nie zaneguje własnego uwikłania w “narodowy zrywu młodości”, którym dla wielu było powstanie warszawskie. Nasza rodzima superprodukcja (24 miliony złotych budżetu), chcąc nie chcąc, jest w centrum sporu o przeszłość. Obraz nigdy nie pozostaje niemy – powstańczy mundur jest tym, co bije po oczach i co wgryza się w pamięć. Jeśli piękni, młodzi ludzie na tle zrujnowanych kamienic i lejów po bombach nie są wyrazem hołdu, to co nim jest? I skąd się bierze ten paniczny lęk przed uwikłaniem w historię?

Fałszywa różnorodność

Polski przemysł filmowy usiłuje nałożyć na siebie barwy ochronne, za którymi skrywa się jednorodność rodzimych produkcji historycznych. Ten mechanizm obronny ma wytwarzać fałszywą różnorodność.

Mieliśmy już kino historyczne, pomnikowe i zbudowane z czytelnych schematów. Teraz potrzebny jest dystans i odbrązowienie, więc robimy filmy według klucza “indywidualnego przeżycia” – interesujmy się subiektywnym doświadczeniem, jednostką na tle politycznych przemian. Dzięki temu „Rewers”, „Obławę” czy „Idę” widzowie zobaczą przez pryzmat problemów „zwykłych ludzi” – a to przecież nie wymaga od twórców zajęcia stanowiska w sporach o historię.

Kiedy „wielkie narracje” próbuje się zastępować „miłością, młodością i walką”, polskie kino zakłada maskę, pod którą kryje się znajomy obraz i znajome spory z przeszłości. W „Obławie” i „Mieście 44” martyrologia polskiego munduru pozostaje ta sama: przeestetyzowana, romantyczno-pesymistyczna. Polski bohater, nawet jeśli to „człowiek z krwi i kości”, nadal jest poszkodowany i tłamszony przez historię.

Historią wolno się bawić

W 2012 roku BBC wyprodukowała serial kostiumowy „Ripper Street”, luźno eksplorujący temat legendy o Kubie Rozpruwaczu. Tłem dla zagadek kryminalnych, rozwiązywanych przez policjantów w Whitechapel, londyńskiej dzielnicy nędzy, jest XIX-wieczny Londyn, miasto u progu nowoczesności i przemian technologicznych. Całość ubrana jest w szaty historii, choć alternatywnej – z odcinka pilotażowego dowiadujemy się, że pierwszy kinematograf pojawił się w Londynie już w roku 1889 i służył do produkcji filmów pornograficznych.

Powstała barwna opowieść o historycznym przełomie, rosnącej fascynacji naukami empirycznymi i gwałtownej rewolucji społeczno-ekonomicznej. Pomijając wielkie wydarzenia historyczne, „Ripper Street” nie stroni od polityki – nędzy i wyzysku pracowników fabrycznych czy zakusów ówczesnych „deweloperów” na kolejne kawałki rozwijającego się miasta. To zmusza i bohaterów, i widzów do zajęcia konkretnego stanowiska.

Historia porwana przez popkulturę wraca prawdziwie odbrązowiona, nawet jeśli po drodze ulega znacznemu przetworzeniu. Dlatego zamiast oglądać kolejny obraz o „miłości, młodości i walce”, skrywających martyrologię powstania warszawskiego, wolałbym zobaczyć policjantów w przedwojennej, warszawskiej kawiarni Adria, którzy, na lekkim rauszu, ruszają przez zatłoczone Nalewki w pościg za szalonym naukowcem.

Potrzeba nam większego zaufania do strategii popkulturowego przetwórstwa i gry konwencją, by rozrywka ubrana w szaty historii przestała być obciachem. Zapomnijmy o pomnikach, zapomnijmy o “jednostkowym przeżyciu”. Przewietrzmy naszą narodową celę i wpuśćmy do niej punkowy dystans i karnawał.

 

Urodzony w 1988 roku. Student kulturoznawstwa i psychologii na Uniwersytecie Warszawskim. Interesuje się filozoficznymi teoriami obrazu, historią kina oraz miastem jako przestrzenią twórczego działania i zmiany. Współpracuje z Warszawską Fundacją Filmową.

Dajemy do myślenia

Analizy i publicystyka od ludzi dla ludzi. Wesprzyj niezależne polskie media.