Biblioteka
Darmowe
Bezpieczeństwo gospodarcze, głupcze! – RPN 5/2024
26 marca 2025
30 lipca 2013
Pojęcie wolności w doktrynie liberalnej wywodzi się z prawa rzymskiego oraz ówczesnego sposobu postrzegania stosunku pan – niewolnik. Jeśli nie dokonamy rewizji tego dziedzictwa, współczesne koncepcje polityczne budowane będą na grząskim gruncie, nie zaś na stabilnych fundamentach.
David Graeber, wybitny antopolog kultury, profesor LSE i Yale, w artykule Two notions of Liberty revisited – or how to disentangle Liberty and Slavery zwraca uwagę na konieczność odzyskania pierwotnego znaczenia pojęcia wolności człowieka, rozumianego jako pełne godności życie w społeczeństwie równych ludzi. Przedstawiając historyczną perspektywę zmiany sensu słowa „wolność”, demaskuje wszystkie wynikające z niej paradoksy.
Graeber zaznacza, że rzymskie libertas znaczyło tyle, co nie być niewolnikiem. Pojmowano je jako zdolność nawiązywania i podtrzymywania więzi społecznych. Wolność z definicji oznaczała stanowienie integralnej części społeczeństwa – ze wszystkimi związanymi z tym prawami i obowiązkami. Dlatego też darowując wolność niewolnikom w starożytnym Rzymie, jednocześnie czyniono ich obywatelami.
Średniowieczni komentatorzy zauważyli tu dysonans. Czy taka definicja nie sugeruje bowiem, że absolutnie każdy jest wolny? Przecież nawet niewolnicy mogą robić absolutnie wszystko, za wyjątkiem tego, czego im zabroniono. Co więcej, jeżeli wolność jest prawem przyrodzonym, to czy jakiekolwiek ograniczenia wolności (np. konieczność podporządkowania się zasadom życia społecznego) nie są do pewnego stopnia wewnętrznie sprzeczne? Z definicji tej wynika też, iż nie ma zasadniczej różnicy między własnością prywatną a władzą polityczną – przynajmniej dopóki władza opiera się na sile. Potwierdza to termin dominium, którym w prawie rzymskim oznaczał absolutną własność prywatną, a który wywodził się od wyrazu dominus, używanego jako określenie pana lub właściciela niewolnika.
Z biegiem czasu cesarze rzymscy zaczęli rościć sobie prawa do dominium pojmowanego jako absolutna wolność w obrębie swoich dominiów, faktycznie nie ograniczona prawem. W tym samym czasie społeczeństwo rzymskie odeszło od modelu „republiki właścicieli niewolników” do układu, który coraz bardziej przypominał późniejszą feudalną Europę. Jego podstawą były wielkie latyfundia, na których pracowali chłopi oraz niewolnicy, z którymi magnaci mogli zrobić co im się żywnie podobało. Inwazja barbarzyńców, która przyspieszyła zmierzch Imperium Rzymskiego, sformalizowała ten stan rzeczy – upowszechniła bowiem pogląd, iż warstwy szlacheckie to potomkowie germańskich najeźdźców, a zwykli ludzie są im z natury poddani.
Nawet w tej nowej średniowiecznej rzeczywistości rzymska koncepcja wolności wciąż pozostała żywa. Wolność nadal była równoznaczna z władzą. Kiedy teoretycy średniowiecznej myśli politycznej mówili o wolności, zazwyczaj mieli na myśli prawo władcy do robienia cokolwiek tylko sobie zażyczy w obrębie swojej domeny – dominium. A prawo takie zdobywano zazwyczaj drogą podboju. Najlepiej obrazuje to jedna z angielskich legend, według której około 1290 roku król Edward I poprosił lordów, żeby okazali mu dokumenty, na mocy których posiadają swoje wolności. Earl Warenne sprezentował królowi jedynie swój zardzewiały miecz.
Jak zauważa Graeber, sam termin dominium był uznawany za wielce problematyczny aż do XII wieku, kiedy to prawo rzymskie zaczęło być modernizowane. W łacinie, będącej ówcześnie językiem Kościoła, stosowano go zarówno jako synonim panowania, jak również własności prywatnej. Średniowieczni juryści toczyli zażarte spory o to, czy rzeczywiście istniała różnica między tymi dwoma pojęciami. W ten sposób wolność zaczęła być postrzegana jako prawo do robienia z naszą własnością tego, co nam się żywnie podoba. Tym samym nie tylko własność stała się prawem, ale same prawa stały się formą własności.
I w tym cały paradoks. Jesteśmy tak przyzwyczajeni do idei „posiadania” praw, tj. do tego, że prawa są czymś, co można posiadać, iż rzadko myślimy o tym, co to właściwie oznacza. W rzeczywistości (jak doskonale zdawali sobie z tego sprawę średniowieczni juryści), prawo jednego człowieka jest po prostu obowiązkiem drugiego człowieka. Przykładowo, moje prawo do wolności słowa jest obowiązkiem innych, żeby nie karać mnie za wypowiedziane przeze mnie słowa. Dlaczego więc wciąż mówimy nie o obowiązkach, ale o „posiadaniu” praw i wolności?
Przeczytaj: Piotr Kowzan pisze o książce Davida Graebera pt. Pierwszych pięć tysięcy lat długu
Odpowiedzi – prostej, a jakże niepokojącej – znów udziela historia. Utwierdzaniem ludzi w przekonaniu, że są „posiadaczami” swoich praw i wolności, a więc iż nic nie stoi na przeszkodzie, by wyzbyli się tychże praw, na przykład drogą sprzedaży, zajmowali się ci, którzy dostrzegali w tym szansę zysku. Jak zauważa Richard Tuck, wolność utożsamiana z własnością mogła być wymieniona na takich samych zasadach jak każdy inny rodzaj własności – w wyniku sprzedaży, barteru, pożyczki, poprzez dobrowolne zrzeczenie się.
W rezultacie spłacanie długu poprzez swoją pracę czy nawet niewolnictwo nie było czymś z gruntu złym. Nieprzypadkowo pogląd ten rozwijany był w następnych stuleciach przede wszystkim w Antwerpii i Lizbonie, miastach będących centrami rodzącego się handlu niewolnikami. Argumentowano, że nie ma powodu, by zakładać, iż niewolnicy przywożeni na statkach do Ameryki czy Europy zostali pozbawieni wolności wbrew ich własnej woli. Sytuację, w której wolność podlega sprzedaży, uznano za coś naturalnego.
Jeśli przyjmiemy, że wolności są czymś, co się „posiada”, tę samą logikę możemy zastosować także do naszych ciał, traktując je w taki sam sposób jak nasze domy bądź samochody. Graeber podkreśla, że to z pozoru zupełnie nieszkodliwe podejście nabiera jednak innego zabarwienia, jeśli rozpatruje się je w kontekście rzymskiej tradycji własności, z której wywodzi się koncepcja wolności. Powiedzieć, że posiadamy samych siebie, oznacza obsadzić siebie jednocześnie w roli pana i niewolnika. Stajemy się zarówno właścicielami (podmiotem sprawującym władzę absolutną nad naszą własnością), jak i rzeczą posiadaną (przedmiotem władzy absolutnej).
Siła rażenia tego paradoksu zostanie jeszcze spotęgowana, jeśli zadamy sobie pytanie, co w praktyce oznacza być w relacji dominacji nad samym sobą? Najbardziej popularną odpowiedzią jest teoria rozdziału ciała i umysłu. Zakłada ona, iż umysł rządzi ciałem, ma wyższość nad ciałem. Problem w tym, że takie wytłumaczenie stanowi absolutne zaprzeczenie podstawowych założeń kognitywistyki. Mimo to jest powszechnie przyjmowane. A to z prozaicznego powodu: negując je, podważylibyśmy sens wszystkich uznawanych dziś definicji własności oraz praw i wolności.
Koncepcja wolności oparta na rzymskim pojęciu dominacji nie przystaje do dzisiejszych realiów. Stajemy przed koniecznością otwarcia się na redefinicję wyobrażenia wolności. A właściwie nie tyle redefinicję, co powrót do podstawowej, choć zapomnianej już koncepcji wolności, rozumianej jako zespół obowiązków wobec całego społeczeństwa. Graeber z całą mocą postuluje wskrzeszenie pierwotnego sensu wolności definiowanej jako efekt zgodnego działania obywateli w celu osiągnięcia wspólnego dobra. Trudno nie odnieść wrażenia, że współczesna rzeczywistość polityczna może na tym tylko zyskać.
—
Omawiany artykuł pochodzi z: openDemocracy
Analizy i publicystyka od ludzi dla ludzi. Wesprzyj niezależne polskie media.