DOMARADZKI: Trump zrobił już swoje

Istotne jest to, co Donaldowi Trumpowi udało się do tej pory, a nie co zrobi podczas swej prezydentury

10 listopada 2016

Za nami długa i niesmaczna kampania wyborcza w Stanach Zjednoczonych. Na ostatniej prostej do Białego Domu zostali dwaj kandydaci, których obecność w polityce budzi więcej kontrowersji niż sympatii. Z jednej strony porywczy, nieprzewidywalny i pustosłowny miliarder, który uzyskując nominację Partii Republikańskiej, postanowił kreować swój antyestablishmentowy wizerunek, a z drugiej, znana do bólu i zaprawiona w bojach pierwsza kobieta, która ubiegała się o najwyższy urząd w Stanach Zjednoczonych. Media głównego nurtu oraz ośrodki badań opinii publicznej próbowały narzucić narrację faworyta. Jak to ostatnio bywa, również w tym wypadku i jedni i drudzy mocno się przeliczyli. Ponownie, górę wzięły zmęczenie establishmentową nowomową, potrzeba prostych odpowiedzi i zapotrzebowanie na troskę o byt swoich pobratymców w opozycji do skutków wszechotaczającej globalizacji.

Mało kto dzisiaj podejmuje się wyzwania przewidywania jak będzie wyglądała prezydentura Donalda Trumpa. Wachlarz hipotez obejmuje zarówno wizje katastrofy i upadku, jak również teorie rządzenia z tylnego siedzenia, czy wręcz kapitulację świeżo wybranego elekta, któremu codzienna polityka znudzi się szybko. Istotne jest jednak co Donaldowi Trumpowi udało się dokonać do tej pory, a nie co dopiero dokona.


Nowy numer Res Publiki Nowej „Praca – frustracja – radykalizacja”, o niepokojach na rynku pracy i związanej z nimi radykalizacji elektoratu, jest już dostępny w naszej internetowej księgarni.

2-15-fb-cov-1


W pierwszej kolejności prezydentowi elektowi udało się skutecznie przeciwstawić politycznemu establishmentowi oraz medialnej machinie z nim związaną. Mało który kandydat na prezydenta miał tak wyboistą drogę do prezydentury. W drodze do nominacji Partii Republikańskiej miał przeciwko sobie nie tylko siedemnastu kontrkandydatów, ale również zdecydowaną większość partyjnego establishmentu, który jeszcze w przeddzień konwencji partyjnej zastanawiał się nad ewentualnym wręczeniem nominacji nowemu kandydatowi. Gdy zdobył już nominację musiał uporać się ze skrupulatnie budowanym wizerunkiem nieprzewidywalnego, porywczego i nieodpowiedzialnego człowieka, powierzenie któremu przewodzenia wolnemu światu będzie istnym zbiorowym samobójstwem. Paradoksalnie, tak skrajna narracja nie tylko nie zniechęciła wyborców, ale uczyniła rozpoznanie nastrojów społecznych o wiele trudniejszym zadaniem.

Po drugie, Trumpowi udało się jako kolejny obnażyć słabość dominującej narracji politycznego mainstreamu, a w szczególności zburzyć jej główną linię obrony – obraz apokalipsy. Demokratyczny i republikański establishment, tak jak politycy Unii Europejskiej w obliczu Brexitu, oparł swoją rację bytu nie na potrzebie służenia społeczeństwu i konieczności dostosowania do jego potrzeb, ale na roli strażnika jego porządku, zdefiniowanego zresztą przez te same elity.

Chociaż prezydent elekt budował swój wizerunek zdeterminowanego bojownika, zapewne jego zapał mocno ostudzi powyborcza rzeczywistość. Wydaje się, że czynnikiem spajającym republikańskie elity i nowego prezydenta jest jego wiceprezydent, którego nominacja uspokoiła część politycznych przeciwników Trumpa w gronie jego partii. Po drugie, przed prezydentem zadanie zjednania sobie sympatii partii jako całości, ponieważ bez jej poparcia będzie mu trudno zrealizować chociaż część swoich obietnic. Po trzecie, wchodząc do Białego Domu Trump zastanie rzeczywistość, która obwarowana jest szeregiem zależności, a wiele z nich nie tak łatwo jest rozwiązać. Dobitnym przykładem niechaj będzie niespełniona obietnica rozwiązania sprawy więzienia w Guantanamo przez Baracka Obamę. Niezależnie od koncentracji władzy i możliwości w rękach prezydenta, do sprawnego rządzenia potrzebne jest poparcie Kongresu, który w swojej istocie stanowi trzon establishmentu przeciwko któremu tak głośno występował Trump.

Do największych sukcesów prezydenta Obamy należy zaliczyć postawienie na nogi amerykańskiej gospodarki po głębokim kryzysie, ale za cenę dziwacznego mariażu z Chinami. Odejście od amerykańskich wartości na rzecz zabezpieczenia gospodarczej chwili oddechu było wysoką ceną, którą musiał zapłacić. Po ośmiu latach niemrawej amerykańskiej polityki zagranicznej, która doprowadziła do rozpowszechnienia się niestabilności od Afryki po Ukrainę, świat potrzebuje o wiele bardziej asertywnego przywództwa w Białym Domu. I o ile niektóre wypowiedzi nowego prezydenta wzbudzają uzasadniony niepokój, to nikt nie ma wątpliwości, że wybór Hilary Clinton nie przyniósłby żadnych zmian w aktywności Stanów Zjednoczonych na arenie międzynarodowej.

W pozimnowojennej historii USA demokratyczni prezydenci kojarzeni są z promocją globalizmu, współpracą i otwieraniem granic. Cechą Republikanów natomiast stał się unilateralizm. Amerykańscy wyborcy wybrali powrót do samodzielnej i asertywnej polityki zagranicznej. Osiem lat temu John Bolton pisał o Baracku Obamie, że został wybrany pierwszy po-amerykański prezydent Stanów Zjednoczonych. Dzisiaj, można chyba podkreślić, że został wybrany pierwszy po-globalistyczny prezydent Stanów Zjednoczonych – przynajmniej globalizmu, tak jak rozumie go polityczny mainstream po obu stronach Atlantyku.

Fot. Donald Trump speaking at the 2015 Conservative Political Action Conference (CPAC) in National Harbor, Maryland. | Gage Skidmore , Flickr

Spasimir  Domaradzki

adiunkt w Katedrze Stosunków Międzynarodowych na Wydziale Ekonomii i Zarządzania, Uczelnia Łazarskiego w Warszawie. Specjalizuje się w polskiej i amerykańskiej polityce zagranicznej, a także relacjami między człowiekiem i władzą w państwie demokratycznym. Członek Team Europe przy Przedstawicielstwie Komisji Europejskiej w Polsce. Wielokrotny obserwator z ramienia OBWE.

Dajemy do myślenia

Analizy i publicystyka od ludzi dla ludzi. Wesprzyj niezależne polskie media.