Biblioteka
Darmowe
Bezpieczeństwo gospodarcze, głupcze! – RPN 5/2024
26 marca 2025
11 maja 2016
Najnowsza część Gwiezdnych wojen – co odnotowano w licznych recenzjach – składa się prawie w całości z powtórzeń. Od motywu „nowego rycerza Jedi”, poprzez sekwencję walk na pokładzie imperialnego statku kosmicznego, aż po końcową bitwę – wszystko jest tu repetycją. Umiejętnie poskładaną, znakomicie rozegraną, ale repetycją. Wcale mi to nie przeszkadza. Mam jednak wrażenie, że za tymi powtórzeniami skrywa się zmiana tak ważna, że zwiastuje koniec amerykańskiego snu.
Nie zamierzam krytykować filmu. Przebudzenie Mocy J.J. Abramsa obejrzałem z mieszanymi uczuciami, spośród których uciecha była najsilniejsza. Rozpoznawalność poszczególnych chwytów i nawiązań pozwalała na łatwą zabawę, ale nie odbierało to radości. Ujmujący wydawał mi się koncept reżyserski polegający na tym, by włączyć do filmu starszych aktorów – Harrisona Forda, Carrie Fisher, Marka Hamilla – którzy spajają całą sagę i pozwalają odnaleźć się w niej starszym widzom. To znaczący gest w stronę ludzi, którzy w 1977 roku obejrzeli Nową nadzieję i przez trzy późniejsze dekady chodzili ze swoimi dziećmi na kolejne części. Kiedy jednak do oglądania najnowszej części usiedli pięćdziesięciolatkowie z dorosłymi dziećmi i wnukami, okazało się, że film zmienia swoje przesłanie. I mówi do najmłodszej generacji: Moc jest gdzie indziej.
Demokracja i kontrabanda
Ponadpokoleniowy przekaz jest o tyle istotny, że saga od początku stanowiła propedeutykę nauk politycznych. Od pierwszej części, Nowej Nadziei, poznawaliśmy losy starcia między siłami Imperium i Rebelią, partyzanckim ruchem tworzonym przez dawnych polityków Republiki. Imperium, przypominające mieszankę Niemiec wilhelmińskich i hitlerowskich, zmierzało do militarnego podporządkowania sobie wszystkich planet. Republika broniła zasady suwerenności poszczególnych społeczeństw, ras i gatunków, powierzając losy galaktyki parlamentowi.
Artykuł pochodzi z najnowszego numeru Res Publiki. Czy pod podszewką każdej demokracji ukrywa się przemoc? Kup już teraz w naszej internetowej księgarni.
Z tego punktu widzenia międzygwiezdny złodziejaszek Han Solo, zainteresowany raczej zyskiem niż polityką, usiłujący spłacać stare długi nowymi pożyczkami, wydaje się istotniejszy od Luke’a Skywalkera i jego siostry. Rodzeństwo niemal od początku jest zaangażowane w walkę, a ich polityczne stanowisko jest wyraźnie prodemokratyczne i prorepublikańskie. Han Solo zachowuje cyniczny dystans wobec walczących stron. I właśnie ten cynizm stanowi wyzwanie dla ideałów republiki: gdyby nie udało się wciągnąć Hana w walkę, znaczyłoby to, że republika utraciła seksapil. Ideały wolności i równego udziału w wybieraniu władz zwyciężają, ponieważ większość istot – jak przekonuje film – jest z natury demokratyczna. Republika przetrwa, ponieważ zachowała zdolność apelowania do owej natury, skrywanej przez Hana Solo pod maską obojętności.
Han otrzymuje oczywiście dodatkową nagrodę w postaci księżniczki. Jednakże ma on inną jeszcze motywację: totalitarne zakusy Imperium powodują, że polityka wkracza do handlu i ogranicza obszar wolnego rynku. Komiwojażer oferujący towary z kontrabandy to stały motyw kultury amerykańskiej: Han nie jest jednak przestępcą, lecz sprzedawcą operującym w szarej strefie, zaspokajającym potrzeby wynikające ze słabostek. Na tym właśnie – czyli przekonaniu, że każda żyjąca istota ma jakieś słabości i „zakazane potrzeby” – opiera się najgłębszy egalitaryzm całej sagi. Mieszkańcy różnych planet potrafią się porozumieć, ponieważ wspólna im jest wizja względnej moralnej słabości wszystkiego, co żyje. Istota żywa jest zawsze skłonna do ulegania rozmaitym pokusom, ale ułomność własna staje się podstawą tolerancji dla ułomności cudzych.
Lucas, wprowadzając przemytnika do swojej opowieści, przekonywał więc, że tylko demokracja parlamentarna potrafi zaakceptować i godzić przywary rozmaitych istot. Imperium natomiast chce narzucić wszystkim jednolity profil emocji i potrzeb, więc odwołuje się do wąskiego purytanizmu. Republika jest kobieca i męska, Imperium – wyłącznie męskie. Republika honoruje zróżnicowane języki, dlatego stwarza roboty-tłumaczy, które pośredniczą w kontaktach, Imperium natomiast zna tylko jeden język i zmusza wszystkich, by się do niego dostosowali. Gdyby Republika trwale zwyciężyła i zniosła ograniczenia handlowe, Han Solo stałby się legalnym komiwojażerem kapitalizmu galaktycznego.
Sądzę, że ten świat – republiki istot niedoskonałych, zdolnych w chwili próby bronić wolności – malowany kreską o grubości Drogi Mlecznej, dobiega w najnowszej części końca. Tytuł Przebudzenie Mocy mówi prawdę, jednakże Moc ta ma zupełnie nowy charakter.
Kłopoty republiki
Zacznijmy od stwierdzenia, że saga od samego początku miała pewien kłopot z republiką. Imperium jest wyraziste, nawet przesadnie – totalitarne, zbrodnicze, chciwe. Republika natomiast jawi się na przemian jako organizm demokratyczny i monarchiczny.
Właściwsze byłoby stwierdzenie, że Republika przedstawiana w sadze jest republikańską federacją małych monarchii. Na różnych planetach bohaterowie spotykają królów, a na jednej z nich w wyniku nieporozumienia C-3PO zostaje za króla uznany. Wynika z tego, że wyobraźnia polityczna zarówno Lucasa, jak i mieszkańców galaktyki ma charakter mieszany. Galaktyka to zbiór małych monarchii, mających swoje reprezentacje w parlamencie. Gwarantem istnienia republiki jest jednak nie tylko wspólna wola i zasada parlamentarnego konsensusu, lecz także osoba monarchy, który – nieco podobnie jak w Wielkiej Brytanii – nie bierze udziału w sprawowaniu władzy, strzegąc ciągłości porządku politycznego.
Księżniczka Leia, nie będąc faktyczną władczynią, jest osobowym potwierdzeniem quasi-sakralnego ładu. Aby monarcha mógł w republice pozostać monarchą, musi stać się ciałem wyłącznie symbolicznym.
A jednak Leia wydaje rozkazy i sprawuje rządy. I to niemal od pierwszej chwili, gdy ją poznajemy. Wyjaśnienie tkwi w szczególnych warunkach – wojny z Imperium. W takiej sytuacji, podobnie jak w starożytnym Rzymie czasów republiki, władza zostaje powierzona jednej osobie (bądź kilkuosobowej grupie), która w imię wyższej racji zawiesza demokratyczne prawa. Nie z galaktyczną republiką mamy więc do czynienia, lecz z konfederacją planet dobrowolnie przyjmujących zasady stanu wyjątkowego. Jeśli dodamy do tego wojnę, która toczy się prawie przez cały czas sagi (tylko w jednej części odbywają się normalne obrady parlamentarne), to otrzymamy paradoksalny rezultat: Republika istnieje wyłącznie jako obietnica uzasadniająca stan wyjątkowy, zaś stan wyjątkowy to środek do republikańskiego celu.
Rzadko w dziejach kinematografii światowej zdarza się przypadek, by dzieło w każdym calu trywialne było zarazem tak szczerą wypowiedzią na temat przemian dzisiejszej demokracji i tak trafną jej diagnozą. Zgodnie z poczynionym w sadze rozpoznaniem republiki zamieniają się dziś w państwa stanu wyjątkowego. W państwach tych najpilniejsze zadanie polega na wypracowaniu paradoksalnych procedur, które pozwolą na demokratyczne zawieszenie demokracji.
Rzadko też zdarza się, by diagnoza ewidentnie dostosowana do polityki USA obejmowała Europę Środkową. Przebudzenie Mocy można całkiem łatwo odczytać jako film zrobiony o Polsce na prośbę liberałów: PiS w śmiesznych strojach imperialnych, opozycja z pomarszczonymi twarzami i przestarzałą bronią, a na końcu i tak wszystkich ratuje kobieta. Interpretacja taka nie wynika jednak z faktu, że Stany Zjednoczone opacznie wykonały zamówienie ministra Glińskiego i przekazały światu zaszyfrowaną przypowieść o polskiej walce ze złem. Zbieżność wynika stąd, że Polska, Węgry i Słowacja toczą swoje lokalne „gwiezdne wojny” globalizującą się metodą stanu wyjątkowego.
Globalny syndrom objawia się pod postacią praktyki politycznej, która nie ma programu, choć ma cel. Celem jest stworzenie prawa, które będzie umożliwiało odbieranie praw.
Galaktyczny Piketty
Dzisiejszy widz wie już zatem, że im bardziej Republika angażuje się w walkę z faktycznym bądź wyimaginowanym złem, tym bardziej przestaje być Republiką. Oprócz reguł politycznych zmieniają się również zasady fizyki. Zmianę tę najkrócej można zasygnalizować jako przejście od świata Einsteina do świata Piketty’ego.
Równanie e = mc2 – najbardziej znany wzór fizyczny XX wieku – mówiło, że każda masa jest potencjalnie energią. Im więcej energii potrzebujemy, tym większy musi być iloczyn masy i ruchu. Przy niewielkiej prędkości trzeba dużo masy, przy niewielkiej masie trzeba ogromnej prędkości. Albo tona trotylu, albo kilogram bomby atomowej. Wzór Einsteina można – z pewnym ryzykiem i w trybie ludycznym – przełożyć na prawidła ekonomii. Sens równania oznaczałby wówczas, że niewielka suma pieniędzy wprawiona w intensywny ruch inwestycyjny może przynieść ogromny zysk. Kto potrafi kupować akcje i sprzedawać je w tempie wyprzedzającym ruch giełdowych zmian, zarobi krocie. W wersji potocznej jest to bliskie znanemu powiedzeniu, że czas to pieniądz: im mniejsza kwota, tym szybciej należy nią obracać.
Jeśli pozostaniemy przy ekonomii, okaże się, że znaczenie wzoru Einsteina ulega dziś osłabieniu. Nieco ponad sto lat po sformułowaniu szczególnej teorii względności (1905) pojawił się inny wzór, który zdaje się lepiej wyjaśniać dynamikę kapitału. Wzór jest zwięzły i nieodwołalny jak wyrok. Ułożył go Thomas Piketty w książce Kapitał XXI wieku (2013), nadając mu postać: R> G.
Oznacza to, że dochody z kapitału (R) są wyższe od wzrostu gospodarczego (G). Duży kapitał powiększa się szybciej niż gospodarka. Jeśli zatem Einstein w ujęciu ekonomicznym relatywizował objętość masy, uznając, że od grosza można dojść do trzosa dzięki prędkości, to Pikkety mówi, że masa finansowa ma znaczenie decydujące. Kto chce osiągnąć większą prędkość, czyli wyprzedzić innych, ten musi mieć więcej pieniędzy. Piketty stawia wzór wczesnego kapitalizmu na głowie: zamiast „czas to pieniądz” mówi „pieniądz to czas”.
Jaki to ma związek z Przebudzeniem Mocy? Prawie bezpośredni. Najnowsza część sagi przekonuje bowiem, że bogactwo odziedziczone działa silniej niż bogactwo wypracowane. Widzowie Przebudzenia Mocy zauważyli z pewnym zdumieniem, że główna postać kobieca, czyli Rey, dochodzi do mistrzostwa we władaniu mieczem świetlnym w trakcie jednej przygody. Zdumienie bierze się stąd, że w części Imperium kontratakuje mogliśmy niemal fizycznie odczuć, jak długi i żmudny jest proces nauki. Zanim Luke został rycerzem Jedi, musiał – drogą morderczego treningu – posiąść określone umiejętności i opanować własne namiętności. Dopiero rezultat tych ćwiczeń dawał mu Moc potrzebną do walki i do odparcia pokus ciemnej strony. W części najnowszej Rey bez treningu i medytacji osiąga mistrzostwo, które pozwala jej pokonać Kylo Rena – syna Hana Solo i Lei Organy, którego sam Luke kształcił od dzieciństwa na rycerza Jedi. Mówiąc językiem mitu: Kylo jest dzieckiem śmiertelników. Ta, która go pokonała, musi pochodzić od bogów. Odziedziczyła coś, co skraca jej drogę do osiągnięcia triumfu.
To właśnie uznałbym za przebudzenie z amerykańskiego snu. Mit ten napędzany był bowiem przekonaniem, że pracą i staraniem można przezwyciężyć wszystko. Dziesiątki amerykańskich filmów i książek kładły odbiorcom do głowy, że przeznaczenie nie istnieje. A nieobecność przeznaczenia działała w obie strony: nie determinuje nas nasze pochodzenie i nie jest zdefiniowana nasza przyszłość. Nie ma znaczenia, czy ktoś pochodzi z rodziny bogatej czy biednej. Nie ma znaczenia, czy ktoś poznał przyszłość – jak w Terminatorze czy w Powrocie do przyszłości – ponieważ przyszłość jest zależna od ludzkiej aktywności. Tak działała kinetyka Einsteina w odniesieniu do biografii: życiowe osiągnięcia nie zależą od masy odziedziczonej po rodzicach, lecz od prędkości, z jaką ją wykorzystamy.
W Przebudzeniu Mocy einsteinowska fizyka już nie działa: Kylo Ren przegrywa z Rey, ponieważ Rey ma w sobie Moc. Odziedziczyła ją po rodzicach (wielce prawdopodobne, że okaże się córką Luke’a) albo po prostu z tym się urodziła. A to oznacza, że wieloletnia praca Kylo Rena przynosi słabszy rezultat niż wrodzone umiejętności Rey. Piketty ma rację: dochody z kapitału okazują się silniejsze od zysków z pracy.
W dalekich regionach galaktyki rozegrał się epizod gwiezdnych wojen, który kończy amerykański sen. Przebudzenie Mocy mówi bowiem, że nikt nie stanie się milionerem, jeśli milionerem się nie urodził. To nowe prawo jest tak silne, że dotyczy nawet rycerzy Jedi. Ratunek musi pojawić się pod postacią nowej fizyki kapitału.
Przemysław Czapliński (1962) – profesor zwyczajny, historyk literatury XX i XXI wieku, eseista, tłumacz, krytyk literacki; współtwórca Zakładu Antropologii Literatury UAM w Poznaniu, kierownik specjalności krytycznoliterackiej. Ostatnio ukazały sięjego: Polska do wymiany (2009) oraz Resztki nowoczesności(2011). Redaktor tomów zbiorowych, w tym: Nowoczesność i sarmatyzm (Poznań 2011), Literatura ustna (2011) oraz Kamp. Antologia przekładów (2013). Kurator cyklów spotkań – m. in. „Boskie narracje. O wierze, religii i bogach rozmowy z pisarzami” (Teatr Polski, Poznań 2016); „Bioklasy: segregacje i sojusze” (Warszawa 2016). Bada literaturę jako zakłócenie komunikacji społecznej
grafika: RZECZYOBRAZKOWE
Analizy i publicystyka od ludzi dla ludzi. Wesprzyj niezależne polskie media.