Aktualności
Nowy numer
Polityka
RPN
Strona główna
To (nie) jest kraj dla młodych ludzi
14 czerwca 2025
28 lipca 2014
Opublikowany w „Gazecie Wyborczej” tekst Coś się musi zmienić Piotra Kosiewskiego i Wojciecha Przybylskiego odczytałem jako manifest bezradności. Autorzy artykułują pewne tęsknoty – za Polską jako wspólnotą czy za jakąś wielką ideą, która ożywiłaby marazm rodzimej polityki, w jaki – ich zdaniem – popadła ona w ciągu kilku ostatnich lat. Uważają, że ich realizacja jest czymś ze wszech miar pożądanym, ale sami nie są w stanie dostarczyć żadnej recepty na ich zaspokojenie.
Choć podzielam z autorami część tych tęsknot, to jednocześnie mam pod ich adresem pewne wątpliwości. Po pierwsze, nie wiem, czy w naszej rzeczywistości społecznej ich ziszczenie jest w ogóle możliwe. I – po wtóre – mam wątpliwości co do tego, czy nie są to tęsknoty – z liberalnego punktu widzenia – w jakimś stopniu niebezpieczne i niepożądane.
Jakkolwiek dramatycznie by to nie zabrzmiało, jest to niewątpliwa prawda: liberalizm – patrząc z historycznej perspektywy – wyłonił się z morza krwi. Po okresie wyniszczających Europę nowożytnych wojen religijnych kilku myślicieli zrozumiało, że trzeba wymyślić coś, co pozwoli w przyszłości na uniknięcie stosów trupów i bezprzykładnych wybuchów konfesyjnego fanatyzmu, który zasady ewangeliczne puścił z dymem wraz z licznymi wsiami i miastami. W tym sensie liberalizm u swoich początków był – posługując się znanym terminem Judith Shklar – „liberalizmem strachu”. Czyli, cytując Marcina Króla, liberalizmem „strachu przed sporami o religię i inne silne wartości oraz strachu przed rewolucją i despotyzmem”. Z tego względu idea tolerancji – stanowiąca rdzeń liberalizmu – była początkowo konceptem raczej negatywnym niż afirmatywnym. Chodziło w niej o cierpliwe znoszenie tego, co jest nam obce – wartości, stylów życia itd. – o ile nie stanowi to zagrożenia dla naszej własnej wolności. Niewątpliwie było to zadanie trudne, ale na obszarze tzw. cywilizacji Zachodu udało się je zrealizować, przynajmniej do jakiegoś stopnia.
Choć wielu liberałów – w tym Kosiewski i Przybylski – lansuje dziś ideę „liberalizmu odwagi”, to nie powinniśmy zapominać o powyższej perspektywie rozumienia liberalizmu. Przypomina ona bowiem o tym, że człowiek łatwo – zbyt łatwo – z istoty cywilizowanej przeobraża się w potwora targanego najmroczniejszymi instynktami. Jeśli ktokolwiek ma w tej sprawie wątpliwości, niech zerknie do annałów historii. Znajdzie tam, niestety, zbyt dużo dowodów na prawdziwość tego twierdzenia: od pieców Auschwitz po masowe groby na Bałkanach.
Nie piszę o tym wszystkim bez powodu. Stawiam bowiem tezę, że liberalizm odwagi nie jest dziś w Polsce możliwy. Nie chodzi mi o to, że nie jest on w ogóle możliwy, wszak są ludzie – jak Kosiewski i Przybylski, a także piszący te słowa – którzy się do niego przyznają. Nie jest on możliwy jako ideologia, która wiodłaby prym w myśleniu o sferze publicznej i polityce w Polsce. Powód jest prosty i banalny: w naszym kraju jest wciąż zbyt mało liberałów. W związku z tym i myślenie liberalne w polityce nie ma się zbyt dobrze.
Autorzy zwracają uwagę, że „o sile każdego kraju świadczą wspólnie wyznawane przekonania, które potrafią prowadzić do wspólnego celu”. W innym miejscu skarżą się na to, że „nikt nie proponuje jakiejś formuły wspólnoty”. Martwi ich to, że Polacy – choć są obywatelami jednego kraju – nie stanowią wspólnoty. Nie jest to deklaracja oryginalna, ale trafna. Pojawia się jednak pytanie: jak taka wspólnota miałaby być możliwa? Można to pytanie zadać na wiele innych sposobów: co wspólnego mają ze sobą ci, którzy chcieli obejrzeć spektakl Golgota Picnic, i ci, którzy im to uniemożliwili? Co łączy tych, którzy pragną koronacji Chrystusa na króla Polski, i tych, którzy nie chcą się zgodzić na tę religijno-polityczną uzurpację? Obawiam się, że niewiele, poza tym, że wszyscy oni mają w dowodach osobistych adnotację, że są obywatelami Polski. Zaryzykowałbym pogląd, że współcześni Polacy, brani jako całość, to raczej zbiór wspólnot, często głęboko ze sobą skonfliktowanych. Niektóre z nich mają swoje reprezentacje polityczne – wtedy możemy obserwować ich konflikty w przestrzeni publicznej (vide: Marsz Niepodległości czy Parada Równości). Dlatego trudno mi sobie wyobrazić, by tych wszystkich ludzi połączył jakiś wspólny katalog przekonań i wartości. Jeśli mielibyśmy szukać gdzieś źródła siły naszego kraju, to na pewno nie tam. Przynajmniej nie w tym momencie historycznym, w którym obecnie się znajdujemy.
Moje wątpliwości budzi również to, czy pewien określony kształt wspólnotowości jest czymś, co – jak chcą autorzy – można by „zaproponować”. Wspólnoty są raczej czymś, co wyłania się w długotrwałym procesie historycznym i w znacznym stopniu jest dziełem dziejowych przypadków. Z tego względu nie da się zaplanować ich rozwoju. Nie mogę się również oprzeć myśli, że w proponowaniu określonego kształtu wspólnoty jest coś niebezpiecznego. Społeczne planowanie – zwane też inżynierią społeczną – było elementem totalitaryzmów, które chciały zorganizować „masy ludzkie” w pożądane politycznie kształty. Gwoli jasności: nie posądzam oczywiście Kosiewskiego i Przybylskiego o totalitarne ciągoty. Chcę tylko zauważyć, że podobne tęsknoty mają w sobie coś z ducha nieliberalnego i powinniśmy do nich podchodzić ostrożnie.
Kolejny interesujący wątek artykułu Coś się musi zmienić to bezideowość polskiego życia politycznego na przestrzeni ostatnich kilku lat (czytaj: w czasie rządów Platformy Obywatelskiej). Autorzy widzą w niej niebezpieczeństwo dla rodzimego życia publicznego i powołują się na słowa Agnieszki Holland, która powiedziała, że od roku 2007 w polskiej polityce „nie ma odwoływania się do żadnej idei i to jest dobry grunt dla demagogów oraz zwolenników prostych recept”. Ta diagnoza również jest trafna. Niemniej rodzi się kolejne pytanie: czy bezideowość polityki – patrząc z liberalnego punktu widzenia – aby na pewno jest taka zła?
Liberalizm zawsze miał awersję do tego, by polityką kierowały wielkie idee. Przecież to właśnie one stały za takimi rzeziami jak wojna trzydziestoletnia czy II wojna światowa. Dlatego liberałowie chcieli wielkie idee zamykać w przestrzeni prywatności – by były one osobistą sprawą jednostek i nie rzucały groźnego cienia na sferę publiczną. Ale – nie ukrywajmy tego – nigdy nie był to pomysł do końca udany. Wielkie idee, właśnie z racji swych „gabarytów”, często z trudem mieściły się w ciasnej przestrzeni prywatności. W efekcie albo rozrywały jej granice, albo – skoro ich roszczenia do obiektywności nie mogły zostać zaspokojone – karłowaciały do wielkości prywatnych preferencji aksjologicznych ich wyznawców, często przez to tracąc w ich oczach wdzięk i powab. Ale my, liberałowie – powiedzmy to sobie szczerze – nie mamy lepszego narzędzia pozwalającego na wygaszanie sporów, które mogłyby prowadzić do eskalacji niebezpiecznych konfliktów, które ze świata idei mogłyby przenieść się na ulice lub, co gorsza, na pola bitew.
W liberalizmie polityka powinna być „nudna”. Znaczy to, że nie może ona dotyczyć wielkich idei. Jej przedmiotem powinny być tylko zabiegi mające na celu zabezpieczenie wolności obywateli. Tylko tyle i aż tyle. Może więc warto postawić nieco prowokacyjne pytanie: skoro nas, liberałów, kłuje ideał bezideowej polityki, to może – w głębi duszy – kłuje nas liberalizm?
Nie chciałbym być zrozumiany źle: nie chodzi mi o to, że rządy Platformy Obywatelskiej należy uznać za idealną – bądź bliską idealnej – postać liberalnego sposobu sprawowania władzy. Bezideowość Platformy utrzymywana jest bowiem w złej wierze: istniejące problemy i wyzwania związane z konfliktami wartości w sferze publicznej próbuje się przykryć propagandą sukcesu, w którą wierzy już chyba niewielu. Nie jest to więc bezideowość liberalna, ale niewyszukany pragmatyzm polityczny. Rację więc mają autorzy, pisząc, że rząd „przez całe lata robił wiele, by uśpić debatę publiczną w Polsce”. Ale coś jest na rzeczy, gdy mówimy, że w liberalnej polityce ważniejsze od sporów światopoglądowych są orliki i nowe autostrady, a kłótnie o imponderabilia powinny przenieść się w sferę prywatną. Czy jest to możliwe i jak miałoby się to dokonać, to już inna sprawa.
Myślę, że dziś w Polsce pozostaje nam jedynie liberalizm strachu – troska o to, by odmienności w światopoglądach i postawach politycznych nie popchnęły ludzi do przemocy. Liberalizm odwagi musi więc poczekać na lepsze czasy. I choć tak jak Kosiewski i Przybylski marzę o Polsce, w której dominowałaby liberalna opcja polityczna, to mam bolesną świadomość tego, że w gruncie rzeczy niewiele możemy zrobić, by ją przybliżyć. Z przekonaniami politycznymi jest bowiem tak, jak z religijnymi: przyjmujemy je „na wiarę”, dlatego że odpowiadają one naszym najgłębszym intuicjom, pragnieniom, lękom i nadziejom. Wszelkie argumenty za nimi wydają się być tylko wtórnymi racjonalizacjami postępującymi posłusznie za wolą. I pewnie właśnie to jest powód, dla którego w dzisiejszej Polsce niektórzy są skłonni pokładać wiarę w ideologie będące historycznymi bankrutami, takie jak choćby nacjonalizm. Niestety, obawiam się, że struna wolności, którą trąca liberalizm, nie wybrzmiewa w zbyt wielu polskich duszach.
Analizy i publicystyka od ludzi dla ludzi. Wesprzyj niezależne polskie media.