Komentarze
Polityka
Strona główna
Świat
Zmęczeni zwycięstwami
29 kwietnia 2025
10 września 2016
Na początku był pewien przypis. Czytając mianowicie w dziele Hipolita Taine’a Les origines de la France contemporaine karty poświęcone Deklaracji praw człowieka z roku 1789, z zaskoczeniem odkryłem dziwny przypis, dotyczący okoliczności, w jakich król zatwierdził ten dokument. Jak wiadomo, po ożywionej, toczącej się przez trzy tygodnie dyskusji, Zgromadzenie Narodowe 26 sierpnia 1789 roku uchwaliło Deklarację, ale Ludwik XVI zatwierdził ją dopiero 5 października późną nocą. Otóż Taine opowiada, jak tego wieczoru w Wersalu, pod naciskiem tłumu przybyłego z Paryża („tłuszcza, czyli goła siła anarchiczna i despotyczna zarazem”), Zgromadzenie wysyła do króla deputację i jak następnie ta deputacja – prowadzona przez przewodniczącego Zgromadzenia. Złożona z deputowanych i kobiet z ludu, pieszo, w błocie, w deszczu, przemoczona, dozorowana przez wrzeszczącą eskortę złożoną z mężczyzn uzbrojonych w piki przemierza drogę od Zgromadzenia do pałacu królewskiego. Przyjęta w końcu przez króla po pięciu godzinach nalegań i oczekiwania, deputacja „wydziera mu, poza dekretem o zaopatrzeniu w żywność, z którym nie było trudności, bezwarunkową akceptację (acceptance pure et simple) Deklaracji praw oraz artykułów konstytucyjnych. Tak wygląda niezależność Zgromadzenia i króla. Tak to pod naciskiem tłumu ustanawia się zasady nowego prawa, główne linie konstytucji, abstrakcyjne dogmaty prawdy politycznej. Na poparcie tego twierdzenia, w przypisie u dołu strony, Taine cytuje zeznanie świadka:
Doszedłszy do Wolego Oka, gdzie było wielu ludzi, zobaczył, jak z pokoi królewskich wychodzi kilka kobiet ubranych jak przekupki, z których jedna, o ładnej buzi, trzymała w ręku jakiś papier i pokazując go mówiła: Ha, tośmy, kurwa, zmusiły drania, żeby zatwierdził.
Czyżby zatem delegacja zbuntowanych kobiet z ludu, domagająca się od króla chleba, wymusiła na nim również przyjęcie Deklaracji praw człowieka? Znalezisko było tak piękne, a sprawa tak intrygująca, że zdecydowałem się sięgnąć do źródła, do dokumentu cytowanego przez Taine’a. Są to obszerne akta postępowania karnego prowadzonego przez Châtelet, królewski trybunał do spraw karnych, któremu na podstawie doniesienia władz miejskich Paryża powierzono zbadanie okoliczności krwawych wydarzeń, do jakich doszło w Wersalu 6 października 1789 roku i ewentualnie odnalezienie przypuszczalnych podżegaczy (podejrzani o spisek byli zwłaszcza książę Orleański i Mirabeau). Postępowanie to, rozpoczęte pod koniec listopada 1789 roku, ciągnęło się dziesięć miesięcy do sierpnia 1790 roku; 410 złożonych zeznań składa się na dwa tomy liczące około 600 stron. Do tych obszernych akt dochodzą jeszcze protokoły debaty Zgromadzenia Narodowego na temat tejże sprawy, do której doszło na posiedzeniu 22 października 1790 roku, a więc około roku po omawianych wydarzeniach. To źródło dobrze znane historykom Rewolucji jest równie bogate, jak trudne do wykorzystania. Zeznania zebrano wiele miesięcy po wydarzeniach; wspomnienia mieszają się z opowieściami usłyszanymi później; świadkowie podają tyleż faktów widzianych przez nich, co pogłosek, słuchów i fantazji; sprawa jest bardzo upolityczniona, a zeznania aż za często ani obiektywne, ani wiarygodne. W konsekwencji jest to źródło wewnętrznie popękane, odnosi się wrażenie, że około czterystu osób widziało i przeżywało te same wydarzenia w zupełnie odmienny sposób. Do bardzo chaotycznego przebiegu samych wydarzeń dochodzą sprzeczności między zeznaniami. W rezultacie po zakończeniu postępowania obraz tych dwóch dni ukazuje się jako plątanina nie do rozwikłania, swoiste puzzle, których części nie pasują do siebie.
O mecenacie idei i filantropii w Polsce – nowy numer Res Publiki Nowej, „Złodzieje i filantropi”. Do kupienia w naszej księgarni.
Taine nie lubi ani Rewolucji, ani rewolucjonistów, ale rzadko myli źródła; przytoczony przez niego cytat znajduje się rzeczywiście w zeznaniu F.A.H. Digoine’a du Palais, markiza, alkada szlachty burgundzkiej i deputowanego do Zgromadzenia Narodowego (zeznanie numer 168). Poza tym po dalszych poszukiwaniach okazuje się, że stwierdzenia tego świadka potwierdzają dwa inne zeznania:
One [kobiety] szybko przybyły na plac broni, gdzie z początku zatrzymali je królewscy gwardziści przyboczni, ale przedostały się na pierwszy dziedziniec, a następnie do pałacu. On [świadek] spotkał ich wiele tak bogato ubranych, że trudno było uwierzyć, by to nędza przywiodła je do Wersalu domagać się, jak mówiły, chleba od jego Królewskiej Mości, toteż ich żądania nie ograniczyły się do tego, bo po wielekroć słyszałem, jak mówiły, kiedy kilka z nich wyszło od króla, dokąd weszły były z przewodniczącym Zgromadzenia Narodowego: Dobrze wiedzieliśmy, że musimy go do zatwierdzenia; dowodzi to, z do swego żądania dodały to, by król zaakceptował bezwarunkowo przyjęte rankiem przez Zgromadzenie (zeznanie numer 177, T.L.C. de Frondeville’a, prezesa à mortier parlamentu Normandii, deputowanego do Zgromadzenia Narodowego).
Oświadczam, że widziałem owego dnia 5 października, między godziną szóstą a siódmą, jak kobiety, albo przynajmniej osoby w strojach kobiecych, wchodziły, a następnie [udały się] w ślad za deputowanymi do Zgromadzenia Narodowego, niosącymi dekrety króla, żeby, jak mówiły, wymusić ich zatwierdzenie. Chciano im przeszkodzić, wejść do króla; i panowie oficerowie gwardii przybocznej, będący wówczas na służbie, robili co mogli, by przeszkodzić tym damom, lub rzekomym damom, tam wejść; kilka chwil potem wyszło ich cztery, w tym jedna bardzo wysoka, która trzymała w ręku jakiś papier i krzyczała bardzo głośno, przeklinając: Wiedzieliśmy dobrze, że zmusimy go do zatwierdzenia. Na te słowa, wypowiedziane bardzo stanowczo i bardzo głośno, podniósł się w pałacu i jego okolicach wielki zgiełk (zeznanie numer 127, Claude’a de la Chatre, deputowanego do Zgromadzenia Narodowego).
Otóż jak już stwierdziliśmy, tego ranka Zgromadzenie zażądało od króla akceptacji Deklaracji praw i pierwszych artykułów konstytucji.
Ten epizod, dziwny i malowniczy, powinien był zwrócić uwagę historyków, zwłaszcza tych — płci obojga — którzy w obecnych czasach są szczególnie spragnieni każdego śladu obecności i działania kobiet podczas Rewolucji. Burzliwe dni 5-6 października są klasyczną kartą historiografii rewolucyjnej i relację o nich znajdujemy we wszystkich podręcznikach szkolnych. O naszym epizodzie nie wspomina się jednak nigdzie z wyjątkiem dzieła Taine’a. Otóż jeśli historycy, dobrze przecież znający postępowanie w Châtelet przemilczają ten osobliwy epizod, to bynajmniej nie przez nieuwagę, lecz wskutek w pełni uzasadnionej nieufności. W istocie jest to fałszywa pogłoska. Która rozwiała się szybko lub też złośliwy wymysł.
Czy jednak pogłoska, prawdziwa lub nie, nie zasługuje na uwagę historyka? Zawiera zawsze jakąś cząstkę prawdy, choćby dlatego, że świadczy o istnieniu jej samej i o tym, że była rozpowszechniana na piśmie lub ustnie. Pogłoska jest wytworem okoliczności i sama z kolei rzuca światło na okoliczności, które ją wytworzyły; jest skonstruowana, więc dostarcza nam wiadomości o materiałach, które posłużyły do jej konstrukcji. Pogłoska, prawdziwa czy fałszywa, to integralna część informacji i wyobrażeń aktorów historycznych, którzy w nią uwierzyli i odpowiednio do tego działali; dla tych, co umieją się nią posługiwać, pogłoska jest groźnym narzędziem manipulacji i urabiania opinii. Pogłoska, iż zbuntowane kobiety rzekomo narzuciły królowi zatwierdzenie Deklaracji praw człowieka jest tym bardziej interesująca, że nie jest wcale przypadkiem odosobnionym: jak świadczą akta Châtelet, dzień i noc z 5 na 6 października obfitują w pogłoski, słuchy i majaczenia. Nasze źródło odczytane pod tym kątem zyskuje na spójności: pokazuje, jak powstają kładki łączące wymysł z działaniem, wyobraźnię i rzeczywistość.
W dalszym ciągu ograniczam się do pogłoski, która posłużyła nam za punkt wyjścia; badam najpierw kontekst, w który się ona wpisuje; następnie przedstawiam jej „team”, chwilę i miejsce jej narodzin; w charakterze konkluzji – kilka komentarzy na temat politycznych funkcji tej pogłoski oraz ocalonych od zapomnienia głosów kobiecych.
***
Zacznijmy jednak nie od samych wydarzeń, tylko od ich sprzecznych wyobrażeń zbiorowych.
W podręcznikach szkolnych z czasów lll Republiki, ale także w wielu współczesnych, znajdujemy kilka klisz składających się na stereotypową opowieść o tych dwóch pamiętnych dniach 5 i 6 października 1789 roku. W Paryżu brakuje chleba; 5 października przekupki z hal, zwłaszcza handlarki rybami, mobilizują lud, by ruszyć na Wersal i zażądać chleba od króla zgromadzenia Narodowego. Tłum jest tym bardziej rozjuszony, że chce też pomścić kokardę narodową, bezkarnie podeptaną kilka dni wcześniej w pałacu królewskim przez oficerów podczas bankietu i w obecności królowej. Tłum rusza piechotą i wieczorem dociera do Wersalu, gdzie dogania go paryska Gwardia Narodowa; nazajutrz, przełamując opór królewskich gwardzistów przybocznych, tłum wypełnia pałac i wdziera się aż do apartamentów królowej. Król, królowa i ich dwoje dzieci pokazują się na balkonie, przyjęci okrzykami: „Chleba! Do Paryża!”. Pod naciskiem ludu rodzina królewska wsiada do karety i rusza w drogę otoczona radosną kawalkadą: mężczyźni uzbrojeni w piki, gwardziści narodowi, kobiety okrakiem na armatach, wszyscy razem wykrzykując swoje zwycięskie hasło: „Przyprowadzamy piekarza, piekarzową i piekarczyka!”. Niekiedy wspomina się mimochodem, że tłum wdzierając się do pałacu zmasakrował dwóch gwardzistów królewskich, a ich głowy niesiono potem nadziane na piki.
To samo hasło i ten sam tłum, te same kobiety i te same głowy odnajdujemy również na jednej ze słynnych kart Chateaubrianda:
Nadchodzi 5 października. Nie byłem świadkiem wydarzeń tego dnia. Nazajutrz od wczesnych godzin rannych wiadomo o nich w Paryża; zapowiadają nam przyjazd króla. Nieśmiały w salonach, byłem odważny w miejscach publicznych: czułem się stworzony do samotności i forum. Pobiegłem na Pola Elizejskie. Naprzód ukazały się armaty, na których siedzące okrakiem furie, łotrzyce i dziewki wykrzykiwały zdania najbardziej sprośne i wykonywały gesty najbardziej plugawe. Potem, pośród hordy wszelkiego wieku i płci, szła pieszo gwardia przyboczna, zamieniwszy się kapeluszami, szablami i pendentami z gwardzistami narodowymi: na każdym koniu gwardzisty dwie albo trzy przekupki, bachantki brudne, pijane i półgołe; za nimi deputowani ze Zgromadzenia Narodowego; dalej karoce króla, wokół nich zakurzony mrok lasu pik i bagnetów. (…) Strzelano z pistoletów i strzelb. Krzyczano: „Oto piekarz, piekarzowa i piekarczyk!”. Jako proporzec syna Ludwika Świętego halabardnicy szwajcarscy wznosili w górę dwie głowy strażników przybocznych, ufryzowane i upudrowane przez perukarza z Sévres.
Potraktujmy te dwie relacje jako tło naszych rozważań; choć ideologicznie przeciwstawne, zgadzają się co do niezwykłej roli odegranej przez kobiety paryskie, zależnie od relacji – furie lub heroiny. Wydobywają one również kapitalną stawkę polityczną tych dni: zmusić króla wraz z rodziną do opuszczenia Wersalu i osiedlenia się w Paryżu. Zwróćmy poza tym uwagę, że w żadnej z tych opowieści nie ma mowy o Deklaracji praw człowieka, jakby wydarzenia znacznie bardziej dramatyczne przesłoniły fakt zatwierdzenia jej przez króla. Oczywiście nie wspomina się w nich wcale o naszej pogłosce…
Żeby zrozumieć kontekst tej pogłoski, należy ją umieścić na przecięciu dwóch ciągów wydarzeń i dwóch narracji, które spotykają się, ze sobą i w końcu splatają w jedno: z jednej strony mamy historię jednego z założycielskich tekstów demokracji, z drugiej, opowieść o zamieszkach ludowych zamieniających się w rewolucyjne. Przełomowe wydarzenie, „w burzliwy, wielki dzień” rewolucji.
26 sierpnia Zgromadzenie Narodowe zasiadające w Wersalu o kilkaset metrów od pałacu przyjęło Deklarację praw człowieka. Zasadniczej wagi tekst konstytucyjny, przekształcający zhierarchizowane społeczeństwo stanowe w społeczeństwo jednostek wolnych i równych. Na przełomie sierpnia i września w wyniku debaty, która podzieliła partie patriotyczna na „lewicę i »prawicę«, Zgromadzenie przegłosowuje pierwsze trzynaście artykułów konstytucyjnych, wybijając podzwonne monarchii absolutnej. Francja pozostaje monarchią, ale z władzą królewską bardzo ograniczoną; król zostaje pozbawiony inicjatywy ustawodawczej; ustawy przyjęte przez zgromadzenie ustawodawcze podlegają zatwierdzeniu przez króla. Który jednak nie ma prawa ich odrzucić; prerogatywa królewska ogranicza się do weta zawieszającego, czyli do prawa zawieszenia ustawy na przeciąg dwóch kadencji ustawodawczych. 2 października Zgromadzenie przedkłada Deklarację i artykuły konstytucyjne królowi do zatwierdzenia.
W tym samym czasie w Paryżu wzburzenie sięga szczytu. Krążą najbardziej alarmistyczne pogłoski: za radą swych ministrów król przygotowuje ucieczkę z Wersalu przeniesienie na prowincję (mówi się o Metzu), gdzie mógłby zebrać wojska i pomaszerować na Zgromadzenie Narodowe. Na wiecach patriotycznych i w prasie podkreśla się konieczność wyrwania króla spod wpływu jego wrogiego Rewolucji otoczenia i w tym celu – sprowadzenia go do Paryża. W połowie września nie udaje się próba zmobilizowania tłumu do marszu na Wersal, by zmusić króla do przeniesienia się do Paryża. Do tego wzburzenia dochodzą problemy aprowizacyjne: na jesieni mimo dobrych zbiorów w Paryżu brak chleba, a przed piekarniami wybuchają zamieszki. Zakłócenia te są może opóźnionym skutkiem „wielkiego strachu”, który wstrząsnąwszy wsią skłonił chłopów do składowania zboża. Jednakże zgodnie z uparcie utrzymującą się w Paryżu pogłoską, ten głód jest wywołany celowo: zdaniem jednych to „arystokraci” chcą wygłodzić lud, zdaniem innych natomiast byłaby to wina rewolucjonistów (zwłaszcza księcia Orleańskiego), którzy podsycają niezadowolenie ludu, by podburzyć go przeciwko królowi. Na początku października napięcie wzrasta jeszcze bardziej z powodu kokardy podeptanej w Wersalu. Rewolucja to okres, kiedy w życiu zbiorowym wymiar symboliczny nabiera kapitalnej doniosłości, kiedy symboliczna tkanka życia społecznego doznaje chorobliwych przerostów. Po 14 lipca trójkolorowa kokarda szybko przyjmuje się jako symbol Narodu. Wśród niezliczonych kokard, jakie od tego czasu noszono, żadna nie dorównała sława tej, która 1 października podeptano w Wersalu, i żadna nie pociągnęła tak poważnych konsekwencji politycznych. Tego dnia w operze pałacowej, podczas bankietu wydanego przez królewskich gwardzistów przybocznych na cześć oficerów świeżo przybyłego do Wersalu pułku flandryjskiego. W obecności królowej sprofanowano rzekomo trójkolorową kokardę, a gwardziści podobno przypięli sobie czarne kokardy, emblemat królowej. Incydent rozgłoszony przez prasę, piętnowany na wiecach w Palais Royal, wyolbrzymiony, wzbudził ogromne zgorszenie: w Paryżu i w Zgromadzeniu mówi się o „orgii” i uważa się, że to wydarzenie potwierdza prawdziwość pogłoski, wedle której nowo przybyłe wojska mają ułatwić ucieczkę królowi. Napięcia rosną, głowy rozpalają się coraz bardziej i oto 5 października w Paryżu i Zgromadzeniu podwójny kryzys sięga szczytu.
Zgromadzenie zebrane rankiem zapoznaje się z odpowiedzią króla w sprawie Deklaracji Praw i artykułów konstytucyjnych. Otóż jest to odpowiedź wymijająca: artykuły konstytucyjne król akceptuje tylko warunkowo, mianowicie z zastrzeżeniem, że „władza wykonawcza czerpie swą pełna moc z rąk monarchy”, inaczej mówiąc pod warunkiem znacznego rozszerzenia jego prerogatyw. Co do Deklaracji król wypowiada się mniej stanowczo, ale i co do tego punktu przeważają zastrzeżenia. Co prawda Deklaracja „zawiera bardzo dobre maksymy”, mogące nadawać ton pracom Zgromadzenia, ale zasady owe mogą ulegać różnym zastosowaniom, a nawet interpretacjom, zależnie od konstytucji, która będzie ich przedłużeniem; ich ostateczna akceptacja byłaby zatem przedwczesna. Odpowiedź ta wywołuje burzliwą debatę, w wyniku której Zgromadzenie postanawia zażądać od króla bezwarunkowej akceptacji Deklaracji i artykułów konstytucyjnych. Sformułowanie zostało starannie wybrane i rozważone: Zgromadzenie nie prosi króla ani o opinię, ani o zgodę, tylko o zatwierdzenie tych tekstów w ich obecnej postaci, bez warunków, modyfikacji ani negocjacji. W swym zdecydowaniu ograniczenia władzy królewskiej Zgromadzenie posunęło się o krok dalej: król zostaje wykluczony z obszaru władzy konstytucjodawczej. A uznając w ten sposób, że stanowienie konstytucji jest władzą należącą wyłącznie i suwerennie do narodu, Zgromadzenie stawia królowi ultimatum. Na tym samym posiedzeniu oburzeni deputowani wspominają również incydent z podeptaną kokardą. Atmosfera jest tym bardziej napięta, że w trakcie posiedzenia zaczynają krążyć pogłoski o zamieszkach: podobno rankiem tysiące uzbrojonych mężczyzn wyruszyło z Paryża na Wersal. Krążą też pogłoski o zmowie niektórych deputowanych z wichrzycielami; podejrzewa się zwłaszcza Mirabeau i Barnave’a. W końcu Zgromadzenie postanawia wyprawić do pałacu swego przewodniczącego na czele delegacji złożonej z dwunastu deputowanych, by domagać się od króla „bezwarunkowego przyjęcia” Deklaracji praw człowieka i artykułów konstytucyjnych. Przewodnictwo sprawuje tego dnia Jean-Joseph Mounier, najwybitniejszy umysł „monarchowców” (monarchiens), umiarkowanych rojalistów konstytucyjnych, zwolennik silnej władzy wykonawczej króla obdarzonego absolutnym prawem weta oraz podziału parlamentu na dwie izby. Podczas niedawnej debaty konstytucyjnej Zgromadzenie odrzuciło te propozycje zaprowadzenia monarchii konstytucyjnej na wzór angielski; następnie wybierając na swego przewodniczącego Mouniera, gorącego przecież i błyskotliwego obrońcę tych zasad, chciało złożyć hołd jego osobie, jego moralnej prawości i klasie intelektualnej. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że wobec króla Mounier lojalnie wypełni swą misję i godnie, bez żadnych ustępstw, zażąda przyjęcia decyzji Zgromadzenia, nawet jeśli jest ona sprzeczna z jego osobistymi poglądami. Około godziny 16, w chwili, gdy posiedzenie miało być zamknięte i delegacja szykowała się do wyjścia, oficer poinformował Mouniera, że przed salą ogromny tłum kobiet domaga się wysłuchania przez Zgromadzenie.
W Paryżu podniecenie od rana sięgało szczytu; na ulicach i w halach uporczywe słuchy. Skłaniają do marszu na Wersal, by zażądać chleba i zadośćuczynienia za sprofanowanie kokardy. Pod ratuszem zbiera się zgromadzenie kilkuset kobiet, do których przyłączają się mężczyźni uzbrojeni w piki, szable, żelazne pręty i topory, po czym rankiem tłum oceniany na kilka tysięcy osób rusza do Wersalu. Czy tłum uformował się i wyruszył spontanicznie, czy też jego zgromadzenie zostało z góry przygotowane i zorganizowane? Na te niepokojące pytania postępowanie karne na próżno szuka odpowiedzi. Żadna z zeznających kobiet nie przyznaje się do zainicjowania tego marszu: wszystkie wypierają się jakiejkolwiek odpowiedzialności; jednogłośnie utrzymują, że zostały „zmuszone” i „wciągnięte”. Podżegaczy i organizatorów ruchu nie udaje się odnaleźć, podczas gdy pogłoski wskazują na „niewidzialną rękę”, a zwłaszcza pieniądze księcia Orleańskiego oraz manewry Mirabeau, Barnave’a i innych deputowanych patriotycznych. Ale żeby dotrzeć do Wersalu z Paryża, tłum musiał przebyć około dwudziestu kilometrów, czyli cztery do pięciu godzin marszu; tego dnia padało i było zimno; otóż w tych trudnych warunkach utrzymać razem tysiące ludzi, roznamiętnić ich i skupić wokół określonych celów – taka zbiorowa akcja wymaga jakiegoś minimum karności i uzgodnień, pewnego splotu spontaniczności i organizacji, i trudno ocenić, jaką wagę miał każdy z tych czynników. Ten tłum bardzo szybko znajduje sobie przywódcę i rzecznika: Stanislasa Maillarda. Sytuacje zamętu, kiedy wszystkie hierarchie społeczne są wywrócone, wyłaniają ludzi, którzy niespodziewanie wywindowują się na czoło i których kariera przywódcza dość często kończy się równie nagle, jak się zaczęła. Podczas zdobycia Bastylii Maillard wyróżnił się odwagą: dzięki gazetom i grawiurom opiewającym jego wyczyny cieszy się pewną sławą; 5 października pod ratuszem przemawia do tłumu i staje na czele pochodu maszerującego na Wersal.
Polityka rewolucyjna była domeną mężczyzn, ale w przeciwieństwie do innych rewolucyjnych tłumów ten z 5 października wyróżnia się licznym uczestnictwem kobiet. Ten masowy udział kobiet świadczy o tradycyjnym charakterze tłumu lub też — jak kto woli — pokazuje, jak tłum tradycyjny przekształca się w tłum rewolucyjny i jak bunt zbożowy zaczyna spełniać nową rolę polityczną. Tradycyjnie w buntach głodowych, tak miejskich, jak i wiejskich, kobiety zajmują pierwsze miejsce: ich obecność symbolizuje śmiertelne niebezpieczeństwo zagrażające samemu istnieniu ich rodzin czy też całej wspólnoty. To prawda, że w październiku 1789 roku byt rodzin nie był zagrożony. Ale żeby protestować przeciwko głodowi i domagać się chleba, kobiety wchodzą na nowo w swa tradycyjną rolę i powstają masowo i solidarnie; zmówiły się zwyczajnie, z ust do ust, podczas sąsiedzkich rozmów na ulicy albo dzień wcześniej po niedzielnej mszy (5 października wypadł w poniedziałek). Ale wiele z tych kobiet nosi trójkolorową kokardę, oburza się na sprofanowanie kokardy, woła: „Niech żyje Naród!”. I wszystkie razem ubierają drogę jak najbardziej polityczną, która zaprowadzi je do Wersalu przed pałac królewski i Zgromadzenie Narodowe.
Na przykład dwudziestoletnia Marie-Rose Barré, koronczarka, zeznaje, że piątego października około ósmej rano, wyszedłszy z domu, żeby odnieść robotę i doszedłszy do mostu Notre Dame, została zatrzymana przez jakąś setkę kobiet, które powiedziały jej, że trzeba iść z nimi do Wersalu, żeby domagać się chleba; że nie mogąc oprzeć się tak wielkiej liczbie kobiet, zdecydowała się iść z nimi (zeznanie numer 343). Dwudziestodziewięcioletnia Elisabeth Girard zeznaje, że 5 października, około południa, wiele kobiet przyszło do zeznającej i powiedziało jej, że idą do miasta; zmusiły ją, by poszła z nimi, grożąc, że obetną jej włosy, jeśli z nimi nie pójdzie, i że zmuszona tą przemocą do przyłączenia się do nich wyruszyła w ich towarzystwie; ale zamiast iść do Ratusza, skierowały się na Wersal, dokąd dotarłszy, po kilku przystankach po drodze, weszły do sali Zgromadzenia Narodowego, gdzie kobiety zażądały chleba i obniżenia [ceny] chleba i mięsa (zeznanie numer 90).Jeanne Martin, po mężu Lavarenne, lat 49, pielęgniarka, zeznaje, że ostatniego poniedziałku rano w pasażu koło Luwru, przy ogrodzie królewskim, około czterdziestu kobiet zmusiło ją, żeby pójść z nimi do Wersalu; że włożyły jej kij do ręki i zagroziły, że ją pobija, jeśli nie pójdzie (…). Że kiedy doszły do Sévres (…) jedna kobieta, której zeznająca nie zna, ale która była uzbrojona w szpadę, powiedziała: „Tak, tak, idziemy do Wersalu; przyniesiemy głowę królowej na ostrzu szpady”; że inne kobiety kazały jej milczeć (zeznanie numer 82). Louise Marguerite Pierette Chabry zwana Ludwisią, licząca „około siedemnastu lat”, najmłodsza z zeznających, robotnica w pracowni rzeźbiarskiej, zamieszkała u swego ojca, oświadcza, że w poniedziałek rano, 5 października, kiedy była przy rogatce Saint-Antoine z ojcem i matką, została zmuszona przez kobiety z ludu do pójścia z nimi do Wersalu, że zaprowadziły ją najpierw do Ratusza; (…), że doszedłszy do Pól Elizejskich, [było ich] pięćset lub sześćset kobiet; (…) że kiedy doszły do Wersalu, dziesięciu albo dwunastu dragonów, spotkanych w alei tegoż Wersalu, krzyknęła do nich: „Niech żyje Naród” i ucałowało je (zeznanie numer 183; Louise Chabry oświadczyła, że nie umie się podpisać).
Im bardziej pytani świadkowie są wrodzy tłumowi, tym więcej ich zeznania tchną nienawiścią, strachem. Urojeniami i sprzecznymi pogłoskami zrodzonymi przez dziwne widowisko zrewolucjonizowanych kobiet, które na przeciąg jednego dnia zagarnęły dla siebie przestrzeń publiczną: drogi, ulice, place, a nawet salę Zgromadzenia. Jeśli wierzyć tym świadkom. Wszystkie kobiety były brudne, nędznie ubrane, obszarpane i pijane; ich nędza była tylko pozorna, bo pod łachmanami wiele z nich nosiło bogate stroje; nie były wcale kobietami z ludu, tylko kupnymi dziwkami, zabranymi spod Palais Royal, miały białą cerę i wypielęgnowane ręce; unosiły spódnice i obiecywały żołnierzom, czego tylko zapragną, starając się ich znieprawić; jak istne furie miotały obelżywe groźby: „Chcemy spojrzeć Marii Antoninie prosto w oczy; Poliniakowa p… ją palcem, a my ją wyp… ramieniem, wsadzimy jej po łokieć”; były uzbrojone w noże, a nawet sztylety naostrzone specjalnie, żeby zamordować królową. Zresztą, ile z tych kobiet było naprawdę kobietami? Wiele z nich było tylko przebranymi mężczyznami, mężczyznami bardzo silnymi, wybranymi specjalnie na tę wyprawę; spod spódnic wyzierały męskie buty, a w kieszeniach mieli pełno luidorów…
***
Około trzeciej lub czwartej po południu, pod mocnym deszczem, tłum dotarł do Wersalu; część poszła w kierunku pałacu, gdzie została zatrzymana pod bramą, druga zaś skierowała się do Zgromadzenia Narodowego, gdzie kobiety potarmosiły strażników. Właśnie miano zamknąć posiedzenie, kiedy do sali wtargnęła deputacja kobiet; idący na czele Maillard, ubrany na czarno, z miną „spłoszoną i groźną”, podszedł do mównicy i przedstawił się jako ich rzecznik. W jego długiej dość chaotycznej mowie mieszały się żądania, podejrzenia i groźby: w Paryżu brak chleba, lud jest w rozpaczy; wrogowie dobra publicznego, arystokraci, są przyczyną głodu i znaleźć można takich nawet w Zgromadzeniu; trzeba przeszukać domy, gdzie mogą się znajdować paskarze; trzeba ukarać gwardzistów, którzy obrazili kokardę narodową i odesłać regiment flandryjski; deputowani powinni nosić kokardę narodową, ma nie być już arystokratów i naród musi mieć zapewnioną wolność. W Zgromadzeniu jego oskarżenia wywołują głośne okrzyki oburzenia. Na zewnątrz kilkaset przemoczonych kobiet rozpycha się i w końcu wkracza do sali. W chaosie i zamieszaniu Zgromadzenie uchwala, by jego przewodniczący – wraz z deputowanymi, którzy zechcą mu towarzyszyć – udał się natychmiast do króla zażądał od niego podjęcia pilnych kroków dla zapewnienia Paryżowi ziarna i mąki, których miasto potrzebuje. I oto około piątej po południu Mounier znalazł się na czele delegacji obdarzonej podwójną misją, inaczej mówiąc, na czele dwóch delegacji stopionych w jedną, które mają z jednej strony, domagać się „bezwarunkowego” przyjęcia Deklaracji praw człowieka i artykułów konstytucyjnych, z drugiej – domagać się pilnych kroków dla zaprowiantowania stolicy. Jednakże Zgromadzenie mimo wtargnięcia kobiet obraduje nadal. W fotelu przewodniczącego zasiada La Luzerne, biskup Langres, były przewodniczący Zgromadzenia; delegacja tymczasem udaje się do pałacu. O tym dziwnym orszaku Mounier pozostawił godne uwagi świadectwo:
Wyruszyłem na czele tej deputacji. Natychmiast otoczyły mnie kobiety, oświadczając, że chcą mi towarzyszyć do króla. Miałem wiele kłopotu z uzyskaniem, po wielu naleganiach, że nie wejdzie ich do króla więcej niż sześć, co wcale nie przeszkodziło wielkiej ich liczbie podążyć za nami.
Szliśmy pieszo, w błocie, pod ulewnym, deszczem. (…) Spory tłum mieszkańców Wersalu tworzył szpaler po obu stronach alei wiodącej do pałacu. Kobiety paryskie tworzyły rozmaite zbiegowiska, często przemieszane z mężczyznami, w większości obdartymi, o dzikich spojrzeniach, wykonujących groźne gesty, wyjących okropnie. Mieli trochę strzelb, stare piki, topory, żelazne pręty albo wielkie żerdzie z osadzonymi na końcu klingami szpad lub ostrzami noży. Małe oddziałki gwardzistów królewskich patrolowały aleję i przejeżdżały cwałem wśród okrzyków i wycia. (…)
Część mężczyzn uzbrojonych w piki, topory i pręty podeszła do nas, by towarzyszyć deputacji. Dziwaczny i liczny orszak otaczający deputowanych został wzięty za zbiegowisko; gwardziści królewscy przecięli je. My rozproszyliśmy się po błotnistej alei; i łatwo sobie wyobrazić, jak wściekli musieli być nasi towarzysze, którzy sądzili, że będąc razem z nami mają większe prawo, by się stawić [w pałacu]. Pozbieraliśmy się i razem ruszyliśmy do pałacu. Natknęliśmy się na uszykowanych na placu gwardzistów królewskich, pułk flandryjski, gwardię szwajcarską, inwalidów i wersalską milicję miejską. Poznano nas i przyjęto z honorami. Przeszliśmy przez linie straży; i niełatwo było przeszkodzić towarzyszącemu nam tłumowi w wejściu razem z nami. Zamiast sześciu kobiet, którym obiecałem wejście do pałacu, trzeba było wpuścić dwanaście.
Około południa król wrócił z polowania; od trzeciej deliberował na posiedzeniu Rady Gabinetowej. Podczas tego spotkania dyskutowano nad propozycją wyjazdu do Rambouillet, którą szybko odrzucono: Ludwik XVI za żadną cenę nie chce wyglądać na zbiega; podejrzewa intrygę księcia Orleańskiego, który korzystając z jego nieobecności dał się obwołać przez Zgromadzenie Narodowe namiestnikiem generalnym królestwa. Dochodzi do niego również wiadomość raczej uspokajająca, że z Paryża, po wyjściu tłumu, wyruszyła z kolei i zmierza do Wersalu dla zapewnienia ochrony królowi i jego rodzinie Gwardia Narodowa, kilka tysięcy ludzi pod dowództwem Lafayette’a.
Przed apartamentami królewskimi, w sali zwanej Bycze Oko, zebrał się skłębiony tłumek: dworzanie, gwardziści królewscy, deputowani, oficerowie, ciekawscy (zauważono w tym tłumie obecność pani Necker i jej córki, pani de Stael). Około stu osób, może więcej, uwija się, omawia ostatnie wiadomości, obserwuje i komentuje, kto wychodzi i kto wchodzi do apartamentów królewskich, omawia wieści nadchodzące z miasta, ze Zgromadzenia, z Paryża. Podniecenie sięga szczytu; krążą najbardziej sprzeczne i najbardziej alarmujące pogłoski na temat zamiarów króla, propozycji ministrów, groźnego tłumu zebranego na zewnątrz, nadciągającej Gwardii Narodowej. Sądząc z opisów odnosi się zresztą wrażenie, że w tym tak niebezpiecznym czasie wchodzi się do tego pałacu, jak do młyna: wiele osób krąży między Zgromadzeniem a pałacem, inne przynoszą nowiny z Paryża. Ta sala, wypełniona niesłychanie podnieconym i spanikowanym tłumkiem, jest również miejscem, gdzie rodzi się nasza pogłoska.
Mounier na czele delegacji złożonej z około piętnastu deputowanych i kilku kobiet przemierzył tę salę i wszedł na pokoje królewskie około piątej po południu. Po chwili oczekiwania Ludwik XVI w obecności jednego lub dwóch swoich ministrów przyjął delegację. Mounier zabrał glos przedstawił królowi kobiety i deputowanych, opowiedział o niepokojącej sytuacji stolicy, zreferował skargi kobiet i błagał, by pomógł miastu Paryżowi. Król zwrócił się do kobiet, wysłuchał ich skarg, uspokoił je, obiecał sprowadzić mąkę. Na temat tej osobliwej audiencji, a zwłaszcza słów kobiet skierowanych do króla, mamy kilka świadectw; zacytujmy tylko dwa, pochodzące od kobiet, uczestniczek tej sceny.
Tak młodziutka Ludwisia Chabry w swym cytowanym już zeznaniu opowiada, że to ona, zeznająca, miała zaszczyt przedłożyć skargi kobiet i ludu królowi, by go prosić o chleb i prowiant; że jego Królewska Mość przyjął ją bardzo życzliwie i wyświadczył jej wiele uprzejmości; że na pokojach królewskich zrobiło jej się źle; że jego Królewska Mość kazał jej podać wina w wielkim złotym kubku, a także dano jej do wdychania wódek leczniczych, żeby przyszła do siebie. Kiedy była u króla, wiele z tych kobiet, które zostały przy bramie pałacu, miotało obelgi przeciw królowej i żądało jej głowy, by zanieść ją do Paryża nadzianą na pikę; że król, który z pewnością słyszał te krzyki, skoro ona, zeznająca, słyszała je całkiem wyraźnie, zapytał ją, czy one chcą zrobić królowej coś złego, na co ona mu odpowiedziała, że nie (…). Pożegnawszy jego Królewska Mość, który jej powiedział, że królowa jest w Trianon, zeznająca zeszła na dół (zeznanie numer 183). Z kolei Marie-Rose Baré zeznaje, że znalazła się przed ogrodzeniem pałacu, gdzie „pewien pan ubrany w mundur gwardzistów królewskich”, o którym powiedziano jej, że jest to diuk de Guiche, przyszedł zabrać cztery kobiety, żeby je zaprowadzić przed oblicze króla i że ona, zeznająca, była jedna z czterech. (…) Że poszły najpierw do p. de Saint-Priest, a następnie do jego Królewskiej Mości, którego poprosiły chleb; że Jego Królewska Mość odpowiedział im, że cierpi co najmniej tak samo, jak one, widząc, jak brakuje chleba; i że jak mógł, tak troszczył się o to, by nie doznawały głodu; że w odpowiedzi królowi one błagały, żeby zechciał przydać straż konwojom mąki przeznaczonym dla zaprowiantowania Paryża, bo wedle tego, co im powiedziano przy moście Sévres (…) z siedemdziesięciu wozów przeznaczonych dla Paryża, tylko dwa dotarły do miasta; że król im obiecał kazać eskortować mąkę, i [powiedział] że gdyby to zależało od niego, miałyby chleb natychmiast; że zostały zaprowadzone przez pana w błękitnym mundurze z czerwonymi wypustkami do pokoi, na dziedzińce pałacu i miedzy szeregi pułku, gdzie krzyczały: „Niech żyje król!”; i że było wtedy około dziewiątej (zeznanie numer 343; Marie-Rose Baré ma dwadzieścia lat, jest pomocnicą koronczarki).
Dzień tych kobiet przyjętych przez króla był długi, męczący i pełen wzruszeń, ale nie był to koniec ich perypetii. Po zakończeniu audiencji, chcąc zdać sprawę ze swej misji, wróciły szybko do innych kobiet. Które nocą przemoczone czekały na nie za bramą pałacu. Otóż ku ich wielkiemu zaskoczeniu, zostały przyjęte z wielką nieufnością lub nawet wręcz wrogo. Ledwie zdołały wymówić parę słów, opowiada Ludwisia Chabry, będące tam kobiety potraktowały ją kopniakami i pięściami, twierdząc, że jest sprzedawczykiem, za co dostała od króla dwadzieścia pięć ludwików. Zarzuciły jej na szyję podwiązkę, żeby ją powiesić na latarni (…) i że bez pomocy wielu gwardzistów królewskich oraz innych zacnych osób, które przyszły jej z pomocą i ją uratowały, straciłaby życie (zeznanie numer 183; incydent ten rozgrywa się wśród sąsiadek i znajomych: Louise Chabry bez trudu rozpoznaje kobiety, które chciały jej zawiązać podwiązkę na szyi; to jej towarzyszki: „gruba Ludwisia, która sprzedaje ryby i kraby na targu Świętego Pawła, a także Rosalie, co wtedy też targowała rybami na tym samym targu”). Francoise Rollin dodaje, że ona i Louison wywróciły nawet kieszenie, żeby pokazać, że nie dostały ani grosza. Ale nic nie przekonało rozwścieczonych kobiet, które domagały się papierów potwierdzających obietnice królewskie i podpisanych przez króla osobiście. Nie było rady: Louise Chabry z kilkoma innymi kobietami pod eskorta wróciły na pokoje królewskie. Zostały znów przyjęte przez króla, a ten podpisał im „papiery”, mocą, których odnawiał zarządzenia wydane dla zaprowiantowania Paryża i, jak się zdaje, poświadczał, że kobiety z deputacji nie otrzymały żadnych pieniędzy (zeznania numer 157 i 158; Ludwisia Chabry zeznaje nawet, że dla uspokojenia kobiet zebranych za bramą król pokazał się z nią na balkonie; ten fikcyjny epizod został wymyślony później). Z tymi cennymi papierami w rękach Ludwisia i pozostałe kobiety wyszły z apartamentu króla; żeby dotrzeć do swych towarzyszek, które wciąż oczekiwały na nie pod bramą, musiały znów torować sobie drogę przez sale Byczego Oka i defilować przed tłumkiem ciekawskich, stłoczonym przed apartamentem króla. To tu, w tej konkretnej chwili, wedle naszej pogłoski młodziutka Ludwisia miałaby tryumfalnie wypowiedzieć sławetne słowa. Wróćmy zatem do zeznania, które posłużyło nam za punkt wyjścia i umieśćmy ją w tym kontekście:
Doszedłszy do Byczego Oka, gdzie było wielu ludzi [Digoine du Palais], zobaczył, jak z sypialni królewskiej wychodzi kilka kobiet ubranych jak przekupki, z których jedna, o ładnej buzi, trzymała w ręku jakiś papier i pokazując go mówiła: „Ha, tośmy, kurwa, zmusiły drania, żeby zatwierdził”.
Otóż ani Ludwisia Chabry, o ładnej buzi, ani żadna inna z kobiet wychodzących z sypialni królewskiej nie wymówiły tych słów rozpowszechnianych przez pogłoskę; nie znaczy to jednak, że świadkowie, którzy je przekazali, nie słyszeli ich. Wytłumaczmy się z tej pozornej sprzeczności.
Co do pierwszego punktu nie ma żadnej wątpliwości: wychodząc z sypialni królewskiej kobiety nie mogły twierdzić, że król zatwierdził Deklarację i (albo) artykuły konstytucyjne z tego prostego powodu, że podczas ich audiencji o tej sprawie w ogóle nie wspomniano i była wciąż niezałatwiona. W żadnym momencie Mounier, doskonały prawnik, nie mieszał ze sobą dwóch odrębnych misji, powierzonych mu przez Zgromadzenie i dotyczących – przypomnijmy – jedna żywności, druga „bezwarunkowego przyjęcia” Deklaracji i artykułów konstytucyjnych. W jego rozumieniu niemożliwe również było jakiekolwiek pomylenie delegacji należycie upełnomocnionej przez Zgromadzenie i kilku kobiet wybranych na chybił trafił spośród tłumu; jedynie ze względu na wyjątkowe okoliczności uznał on za stosowne zabrać je razem z deputowanymi. Poprosił o wspólną audiencję dla deputowanych i kobiet z ludu tylko po to, by przedłożyć królowi najpilniejszy problem, sprawę zaprowiantowania Paryża, i by uzyskać w obecności tych kobiet podjęcie kroków, których zapowiedź uspokoiłaby tłum w Wersalu i położyłaby kres ruchawce w Paryżu. Deputacja kobiet z własnej woli podniosła tylko problem zaopatrzenia w żywność i nie tykała w ogóle problemów konstytucyjnych: kobiety nie orientowały się nawet w subtelnościach prawnych dotyczących „bezwarunkowego” przyjęcia tekstów konstytucyjnych (zresztą nawet Maillard w swym przemówieniu do Zgromadzenia wcale nie wspomniał ani o tej procedurze, ani o Deklaracji praw). Po zakończeniu audiencji i uregulowaniu przykrego incydentu pod bramą dwór oddał do dyspozycji kobiet powozy; kobiety wraz z Maillardem odjechały natychmiast, by przekazać Bailly’emu, merowi Paryża, „papiery” potwierdzające rozkazy króla w sprawie zaopatrzenia w żywność, a zwłaszcza przyszłego nadejścia zboża i mąki.
Według kilku świadków kobiety wyszły z audiencji wołając: „Niech żyje król”. Jednak w poczekalni, w której bez przerwy krążyły najbardziej fantastyczne pogłoski, w zamieszaniu, przy ciągłym wchodzeniu i wychodzeniu najrozmaitszych osób, wśród podniecenia i zgiełku, każdy mógł usłyszeć co tylko chciał, wszystko i byle co. Sprawy, które w rozumieniu Mouniera były jasne i wyraźnie od siebie oddzielone, niekoniecznie musiały być rozumiane tak samo przez publiczność stłoczoną przed apartamentami królewskimi. W ciągu kilku godzin była ona mianowicie świadkiem przedziwnego baletu: najpierw kobiety i deputowani weszli razem do króla, następnie te kobiety wyszły same, wykrzykując jakieś słowa; pół godziny później te same kobiety wróciły, weszły do króla i znów wyszły, tym razem z jakimiś papierami w ręku. Pod wrażeniem tego, w ogólnym zamęcie, można było dojść do wniosku, że u króla za jednym zamachem uregulowano wszystko: prośby o prowiant oraz bezwarunkowe przyjęcie tekstów konstytucyjnych. Fałszywa pogłoska byłaby więc wiarygodna, gdyby nie została sfabrykowana poniewczasie. W istocie pogłoska nasza wcale nie jest politycznie niewinna i ci, co ja rozpowszechniali, wcale nie są naiwni.
To prawda: pod pokojami królewskimi w zamęcie każdy miał z pewnością prawo słyszeć, co tylko chciał; jednakże kolporterom pogłoski zdawało się, że słyszą dokładnie to, co chcieli usłyszeć. Pogłoska, którą rozpowszechniali, była mianowicie zdecydowanie wymierzona przeciw kobietom, Zgromadzeniu i konstytucji, a może wręcz samemu królowi. Jeśli deputacja kobiet przybyła, by wymusić przyjęcie Deklaracji i konstytucji przez króla, to cały bunt, cały ten tłum domagający się chleba, był tylko ukartowanym podstępem, inscenizacją, za którą kryli się manipulujący ludem spiskowcy. Jeśli król działał pod przymusem, pod naciskiem tych wulgarnych i nieokrzesanych kobiet, to nie miał swobody ruchów i jego czyny nie mają żadnej mocy prawnej. Pod wpływem chwili, w nocy 5 października, wszystkie pogłoski krążyły swobodnie; ale dopiero kilka miesięcy po wydarzeniach świadkowie złożyli zeznania, w których zawarli fałszywą pogłoskę. Przez ten czas jako deputowani do Zgromadzenia mieli wszelkie możliwości, by zasięgnąć informacji i dowiedzieć się prawdy. Otóż jakby przez przypadek, wszyscy ci świadkowie byli zaciekłymi przeciwnikami Rewolucji i konstytucji.
***
Po wyjściu kobiet król jeszcze przez kilka godzin wahał się, czy udzielić „bezwarunkowej akceptacji”. Mounier z kilku deputowanymi czekał w przedpokojach na druga audiencję u króla. Spieszno mu było wrócić do Zgromadzenia i doradzał ministrom akceptację, którą uważał za mniejsze zło: każde opóźnienie pozostawiłoby wichrzycielom niewygodny dla króla pretekst do podsycenia wściekłości ludu, przez sugerowanie mu, że król odrzuca konstytucję; lud nigdy wprawdzie nie słyszał tego słowa, ale pokłada w nim wielkie nadzieje. Zdaniem Mouniera jak najszybsze wyrażenie na nią zgody było najlepszą taktyką, bo otwierało przed królem szerokie pole manewru: nie narażając się na zarzut, że odrzuca konstytucje, mógł bądź wycofać się do innego miasta, bądź zażądać od Zgromadzenia poparcia dla opanowania rebelii. Zdania ministrów były jednak bardzo podzielone i król wahał się. Przez chwilę rozważano wysłanie gdzieś królowej i delfina, by zabezpieczyć ich przed wszelkim niebezpieczeństwem. Sprowadzono nawet powozy, ale zostały zatrzymane przez tłum, a zresztą Maria Antonina oświadczyła stanowczo, że nigdy w niebezpiecznym czasie nie opuści króla. Mounier wielokrotnie groził, że wróci do Zgromadzenia, jeśli nie uzyska zatwierdzenia i za każdym razem proszono go o cierpliwość. W końcu, po pięciu godzinach oczekiwania, król postanowił go przyjąć. Zostałem wreszcie wezwany do króla. Oświadczył wreszcie, że akceptuje bezwarunkowo teksty Konstytucyjne. Błagałem go, żeby dał mi to na piśmie. Napisał to i doręczył mi. Usłyszał wystrzały. Proszę wyobrazić sobie jego poruszenie; proszę sobie wyobrazić moje. Z rozdartym sercem wyszedłem, by wrócić do moich obowiązków.
Było około jedenastej w nocy, kiedy pod wciąż padającym deszczem, w błocie, Mounier wyruszył z powrotem z pałacu do Zgromadzenia. Spodziewał się, że zastanie deputowanych w trakcie debaty: natknął się tymczasem na widowisko zdumiewające.
Jak pamiętamy, przed udaniem się do pałacu Mounier przekazał przewodnictwo La Luzerne’owi, biskupowi Langres. W oczekiwaniu na odpowiedź króla, żeby wypełnić czymś posiedzenie i zająć deputowanych, La Luzerne kazał odczytać długą listę patriotycznych darów. Zgromadzenie niecierpliwiło się, myślało o wysłaniu następnej deputacji do króla, kiedy w końcu około ósmej przybył z pałacu jeden z członków deputacji przysłany przez Mouniera i odczytał rozkazy króla dotyczące zaopatrzenia Paryża. Zgromadzenie przyjęło je z zapałem. Ale ponieważ oczekiwało wciąż odpowiedzi w drugiej sprawie — bezwarunkowej akceptacji – wciąż nie zamykano posiedzenia rozpoczętego o dziewiątej rano. Tymczasem zapadła noc. Tłum zgromadzony na zewnątrz, przemoczony i głodny, obalił wszystkie zapory i wtargnął do sali. Od czasu wejścia tamtych kobiet do Zgromadzenia Narodowego aż do godziny siódmej liczba mężczyzn i kobiet z ludu powiększała się stopniowo; następnie zamieszanie zrobiło się znacznie większe; […] posadzono i skłoniono do milczenia cały ten tłum, żeby móc obradować; jedna z kobiet, stojąc przy barierze, trzymała w ręku przymocowany do kitu obraz, na którym zeznający nie umiał niczego odróżnić; że jednak zeznający uprzedził księdza biskupa Langres, który w tym momencie przewodniczył […], iż byłoby dobrze usunąć ten obraz, którego pokazywanie jest nieprzyzwoite (zeznanie numer 220, F.P.N. Antoine’a, generała porucznika). Chaos panował nie do opisania: kilka z tych kobiet podeszło do stołów prezydium Zgromadzenia, inne otoczyły fotel przewodniczącego (…) i zmusiły księdza biskupa Langres oraz kilku deputowanych do przyjęcia ich pocałunków; inne kobiety otoczywszy przewodniczącego domagały się obniżki cen chleba, mięsa i świec; jedna z tych kobiet zajęła fotel przewodniczącego. Zgromadzenie Narodowe przedstawiało w tych okolicznościach widok wielce godny ubolewania (…). Trybuny i ławy deputowanych [były] zajęte przez bardzo wielką liczbę kobiet i mężczyzn (…); różne obce osoby obrzucały przewodniczącego i deputowanych duchowieństwa obelgami i pogróżkami; przy barierze tłoczył się tłum tych szaleńców, a jeden z nich wznosił przed sobą coś w rodzaju baskijskiego bębna; jeden z deputowanych zaproponował, szyderczo lub z bezradności, by debatować razem z kobietami (zeznanie numer 147, J.P. Faydela, deputowanego do Zgromadzenia Narodowego; zeznanie numer II. P.V. Maloueta, deputowanego do Zgromadzenia Narodowego; zeznanie numer 220. cytowane wyżej). Ponieważ bezwarunkowa akceptacja wciąż nie nadchodziła, zmęczony i bezradny wobec zamętu La Luzerne o godzinie 10 zdecydował się wreszcie zamknąć posiedzenie.
Około godziny później Mounier wraz z kilku deputowanymi, którzy na niego czekali, wrócił nareszcie do Zgromadzenia. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy zobaczyłem salę pełną paryskich kobiet i ich towarzyszy? Moje przybycie zdawało się sprawiać im wielką satysfakcję; powiedziały mi, że czekały na mnie bardzo niecierpliwie. Jedna z nich, która zagarnęła była dla siebie fotel przewodniczącego, zechciała ustąpić mi miejsca. Na próżno szukałem wzrokiem deputowanych, zobaczyłem tylko kilku, którzy zostali z ciekawości. To osobliwe zbiorowisko kilkuset kobiet i mężczyzn paryskiego pospólstwa jako pierwsze zapoznało się z papierem, który Mounier w końcu uzyskał:
Akceptuję bezwarunkowo artykuły Konstytucji i Deklarację praw człowieka, przedstawione mi przez Zgromadzenie Narodowe.
5 października wieczorem
Podpisano: Ludwik
Tłum przyjął to oklaskami stłoczył się wokół Mouniera, by skopiować dokument. Pytano go, czy to naprawdę korzystne; jedna z kobiet zapytała: Czy od tego biedni ludzie w Paryżu będą mieli chleb?”. Żeby nakarmić całe to wygłodniałe i zmęczone towarzystwo, Mounier kazał przynieść chleba, wina i serwolatki; w końcu spokój zapanował w sali, gdzie rozsiadłszy się na krzesłach deputowanych lub wprost na ziemi wszyscy wzięli się do jedzenia. Tymczasem Mounier nakazał bić w bęben na ulicach, żeby zwołać deputowanych, którzy przedtem udali się do domów. Wielu zjawiło się i około północy mógł wreszcie poinformować oficjalnie Zgromadzenie o wykonaniu powierzonej mu misji: król „bezwarunkowo” przyjął Deklarację i artykuły konstytucji. Ten burzliwy rozdział był zatem zamknięty.
Nie był to jednak koniec tej wlokącej się w nieskończoność nocy. Po północy, kiedy Lafayette na czele paryskiej Gwardii Narodowej przybył do Wersalu, Mounier jeszcze raz zaczął krążyć między pałacem a Zgromadzeniem Narodowym, tym razem na prośbę króla. Pojawiły się mianowicie pogłoski o ucieczce króla do Metzu; przez pewien czas król prosił deputowanych, by przyszli do pałacu i zajęli miejsca przy nim, czego Zgromadzenie odmówiło. W końcu uspokojony przez Lafayette’a król oznajmił, że „nie oddali się nigdy od Zgromadzenia Narodowego”, a Lafayette oświadczył, że gwarantuje porządek w mieście. Około trzeciej nad ranem posiedzenie zostało zamknięte, deputowani wrócili do domów. Wypiwszy i zjadłszy „około ośmiuset, dziewięciuset lub tysiąca [osób] spędziło noc w sali Zgromadzenia; ponieważ byli zabłoceni i mokrzy, jedni zrzucili spódnice, które mieli na spodniach, inni spódnice i pończochy, które mieli pod spódnicami, żeby je wysuszyć”. Pogłoski, oczywiście, krążyły w najlepsze; tej nocy działy się podobno wśród tych ludzi „sceny nieprzyzwoite”; pewien oficer paryskiej Gwardii Narodowej miał powiedzieć, że należałoby pozabijać co do jednego wszystkich królewskich gwardzistów przybocznych, powyrywać im serca, pokrajać, udusić i zjeść na śniadanie” (zeznanie numer 61, J.J. de Targata, kapitana piechoty). Noc była pełna urojeń, krzyków, napięcia. O świcie, nie wiadomo skąd, wypaliła jakaś strzelba; następnie tłum wtargnął do pałacu, masakrując po drodze dwóch gwardzistów przybocznych króla, des Huttes’a i Varicourta, którzy pilnowali apartamentów królowej. Maria Antonina ledwie zdążywszy się ubrać schroniła się wraz z dwojgiem dzieci w sypialni króla. Następnie razem z dziećmi i u boku króla pokazała się na balkonie tłumowi krzyczącemu: „Do Paryża! Do Paryża!”.
W aktach postępowania w Châtelet znajdujemy wiele zeznań dotyczących masakry. Najbardziej oszałamiające zeznania dotyczą jakiejś dziwnej postaci: z wielką brodą, dziwacznie przebrany, z okrwawionymi rękoma, wlokący z sobą topór, którym obciął głowy gwardzistów przybocznych. Zeznająca, wciąż wleczona przez tłum, udała się na dziedziniec pałacowy, około szóstej rano we wtorek szóstego, gdzie zobaczyła zabitego, skąpanego we własnej krwi gwardzistę przybocznego, a na innym dziedzińcu innego gwardzistę królewskiego, trzymanego za kołnierz przez dwóch osobników ubranych w stroje Gwardii Narodowej; że widziała, jak zadano temu gwardziście królewskiemu dwa ciosy kolbą strzelby w głowę, od których on upadł, z tym że zeznająca nie wiedziała, czy zginał od tych ciosów; ale że potem znienacka pewien mężczyzna z długą brodą, ubrany jak niewolnik (sic!), obciął mu głowę ciosem topora, i że tę głowę nasadzono na ostrze piki (zeznanie numer 90 Elisabeth Girard, panny, lat dwadzieścia dziewięć, mieszczanki z Paryża). Wszystko to dzieje się wśród sąsiadów i ten długobrody mężczyzna ubrany w dziwny strój jest łatwy do rozpoznania: zeznająca dowiedziała się, nie umiejąc powiedzieć od kogo, że wzmiankowany Nicolas, model w Akademii [sztuk pięknych], zamieszkały u Poujeta, przy ulicy Champfleury, obciął w ów wtorek głowy dwóm gwardzistom królewskim, którzy zostali zmasakrowani przez lud; że od tego czasu wzmiankowany Nicolas nie pojawił się w dzielnicy; że bez trudu rozpoznałaby owego człowieka, bo przez około dwóch lat stołował się u niej (zeznanie numer 85. Madeleine Glaine, po mężu Gaillarde, sprzątaczki).
Chateaubriand zapewnia, że widział, jak te dwie obcięte głowy – ufryzowane i upudrowane – niesiono na pikach przez Pola Elizejskie. Nie jest jednak pewne czy dotarły do centrum miasta: rada miejska nakazała skonfiskowanie tych „barbarzyńskich trofeów”, które towarzyszyły rodzinie królewskiej, Lafayette’owi, Gwardii Narodowej, delegacji Zgromadzenia i kobietom paryskim w drodze z Wersalu do Paryża.
***
Na zakończenie kilka uwag dotyczących trzech punktów: prawnego i politycznego epilogu pogłoski; kulturalnego kontekstu głosów kobiet; praw człowieka i praw kobiet.
Postępowanie karne Châtelet, opublikowane i szeroko komentowane w prasie rok po wydarzeniach 2 października 1790 roku, było w końcu w Zgromadzeniu Narodowym przedmiotem debaty, w której uczestniczyły wszystkie gwiazdy parlamentu, między innymi ksiądz Maury i Mirabeau. Ksiądz Maury doszedł do wniosku, że za rzekomą spontanicznością tłumu krył się potworny spisek. Kto uwierzy, że gromada dziesięciu tysięcy ludzi, którzy wyruszają jednocześnie, o tej samej godzinie, udają się w to samo miejsce, wypowiadają te same słowa, noszą taką samą broń, którzy po drodze, w przededniu tego na zawsze żałosnego dnia zapowiadają, że nie spieszno im dotrzeć do Wersalu, bo spotkanie jest umówione dopiero na następny dzień o szóstej rano; którzy dotarłszy na miejsce wykrzykują te same pogróżki, którzy mieszają się z żołnierzami, tegoż dnia podmówionymi; którzy ze zbrodniczą cierpliwością całą noc czekają na znak do rzezi, którzy o zapowiedzianej z góry godzinie zbierają się w tym samym miejscu, przełamują barierę otaczającą pałac królewski; którzy złorzeczą i bluźnią przeciw majestatowi królewskiemu, którzy wyrzynają wierną straż naszych królów, którzy wdzierają się aż na pokoje królowej i brukając rozlewem krwi to święte miejsce, że nie traktują oni tych pierwszych zbrodni jako wstępu do jeszcze większej zbrodni, takiej co ma na zawsze pohańbić naród? Kto da sobie wmówić, że taka zbieżność nie świadczy o spisku? Ale nawet ksiądz Maury przyznaje z wielkim żalem, że postępowanie nie dostarczyło żadnego dowodu na istnienie takiego spisku ani zwłaszcza żadnego dowodu na powiązanie z nim Mirabeau czy księcia Orleańskiego. Formalnie śledztwo ograniczało się wyłącznie do gwałtów popełnionych 6 października, jakby milcząco uznano prawowitość wydarzeń z poprzedniego dnia, zwłaszcza marszu ludu na Wersal. Châtelet było instancją sądową Ancien Régime’u, skompromitowaną i skazaną na likwidację; Jacques Gabriel Peltier, autor doniesienia, na podstawie którego wszczęto śledztwo, wyróżnił się z czasem swymi Actes des Apótres (Dzieje apostolskie), które były z pewnością jednym z najlepszych ówczesnych dzienników, ale o zabarwieniu ostro kontrrewolucyjnym. Postępowanie było pełne błędów, nieścisłości i sprzeczności; można tam znaleźć nawet zeznanie wariatki, wylewającej swoje najbardziej szalone podejrzenia i urojenia. Pogłoska, że kobiety zmusiły króla do zatwierdzenia konstytucji, rozwiała się szybko: sprawozdawca Zgromadzenia określił ją jako kłamstwo lub intrygę arystokratów. Mirabeau w swoim wystąpieniu starał się dowieść, że całe postępowanie w Châtelet było tylko intrygą zmierzającą do skłócenia króla z narodem i to w chwili ich pojednania, kiedy król przyjął „naszą burzliwą rewolucję”. 2 lutego 1790 roku, mianowicie na znak pojednania, Ludwik XVI złożył wizytę w Zgromadzeniu, a następnie podczas święta Konfederacji zaprzysiągł konstytucję. Mirabeu wzywał więc, żeby spuścić zasłonę milczenia na tragiczne wydarzenia, które poprzedziły wyjazd króla z Wersalu; twierdzić, że król nie przyjął konstytucji z własnej nieprzymuszonej woli, to oczerniać zarazem monarchę i naród.
Otóż ta „politycznie poprawna” oficjalna wersja wydarzeń była zupełnie obłudna i Mirabeau wiedział o tym lepiej niż ktokolwiek. Rzecz w tym, że ta fałszywa pogłoska, oskarżająca kobiety, że zmusiły króla do przyjęcia Deklaracji i artykułów konstytucyjnych, bez względu na to, czy była bajką, czy kłamstwem, zawierała jednak jakąś cząstkę prawdy. Kobiety z pewnością u króla nie wspominały wcale o konstytucji; ale „bezwarunkowa akceptacja” została wydarta królowi przypartemu do muru, lękającemu się nacisku ludowego i wojny domowej. „Przyjąłem waszą deklaracje”, powiedział podobno w nocy 5 października Lafayette’owi, który nadbiegł do pałacu na odsiecz. Była to kapitulacja tym bardziej upokarzająca, że nazajutrz pod dobrą eskorta Gwardii Narodowej, tłumu buntowników i zrewoltowanych kobiet, złowrogi orszak sprowadził króla do Paryża. „Mężczyźni zdobyli Bastylię, a kobiety zdobyły króla” – tą wspaniała formula kończy Michelet opis tych październikowych dni 1789 roku.
Niechlujne, stronnicze i spartaczone postępowanie w Châtelet ma jednak tę zasługę, że ocaliło od zapomnienia głosy kobiet. Dzięki temu postępowaniu Ludwisia Chabry „o ładnej buzi”, Elisabeth Girard, Marie-Rose Baré i około dziesięciu innych kobiet wydobyło się z anonimowości. Wszystkie one należą do świata kultury ustnej, który pozostawia niewiele śladów zauważalnych dla historyka, czyli mało śladów na piśmie. Gdyby nie to postępowanie, tylko sąsiedzi wysłuchaliby opowieści o ich przygodach: wizycie u króla, o złotym kubku, łożu Ludwika XV, bramie pałacu, liście króla. Emblematyczny jest zresztą epizod z owym listem: rozwścieczonym kobietom zebranym pod bramą pałacu młoda Ludwisia przynosi ten uspokajający list króla jako świadectwo swej dobrej wiary; otóż ona sama jest niepiśmienna, jak wiele innych spośród kobiet, które grożą jej, że zaciągną jej podwiązkę na szyi… To prawda, że słowa tych kobiet dochodzą do nas zniekształcone przez stereotypowy język protokolanta sądowego. Ale któż, jeśli nie on, na potrzeby postępowania karnego miałby utrwalić na piśmie ich historię? Wkroczyły do historii w krytycznej chwili swego życia i tylko na krótko. Następnie pogrążyły się na nowo w anonimowości i nie dowiemy się nigdy, czy 21 stycznia 1793 roku wspominały jeszcze swoją wizytę u króla. Zeznawanie przed wymiarem sprawiedliwości w ramach postępowania karnego to sytuacja nieskłaniająca do spontaniczności; przeciwnie, nakazuje ona jak największą ostrożność. Żadna z kobiet nie przypisuje sobie roli inicjatorki buntu: jak widzieliśmy, w swych zeznaniach przedstawiają się jako ofiary przymusu wywieranego na nie przez inne kobiety (opowiadano, że na czele pochodu miała kroczyć Théroigne de Méricourt w stroju amazonki, ale to tylko fałszywa pogłoska, jedna z wielu, które zrodziły się owych dni). Spodziewać się, że te kobiety będą podkreślać swoją odpowiedzialność, zachowywać się niczym prekursorki obecnych bojowych feministek, byłoby rzeczą zupełnie anachroniczna. Pod wpływem okoliczności, w obliczu wrogiego im świata przesłuchań, funkcjonariuszy wymiaru sprawiedliwości, zeznań wymagających podpisu, przyjmują one, jak tyle innych kobiet z ludu, strategie wybiegów i nieufności. Z ich strategiami dyskursywnymi przemieszane są elementy zaskoczenia: te kobiety nie przestają się dziwić temu, co im się przydarzyło. Tak, wtargnęły do sali Zgromadzenia i do pałacu królewskiego, ale to zwłaszcza polityka wtargnęła w ich życie. Na chwilę jak wir wciągnęła je do Wersalu, żeby następnie wyrzucić je do Paryża w ich swojski świat. Zawarte w zeznaniach słowa kobiet przypominają nam, że Rewolucja ustanawia nowoczesność polityczną w otoczeniu kulturalnym i mentalnym w dużej mierze jeszcze tradycyjnym.
Podczas Rewolucji tylko raz kobieta zajmowała fotel przewodniczącego Zgromadzenia, a inne kobiety – miejsca deputowanych; była to szydercza, karnawałowa zabawa w zamęcie szalonej nocy 5 października. W żadnym momencie tego dnia nie wysunięto postulatu przyznania praw obywatelskich kobietom, nie zrobiły tego ani same kobiety, ani deputowani; zresztą spodziewać się takich propozycji znaczyłoby znowu grzeszyć anachronizmem. Jak wiadomo Rewolucja nie przyniosła kobietom emancypacji politycznej. Zostały wykluczone od sprawowania praw obywatelskich, podobnie jak na różnych etapach Rewolucji wykluczano od niej tylu innych: nieletnich, analfabetów, służbę domową, biednych, bankrutów itd. Wykluczonych jest wielu, ale kobiety są wykluczone inaczej. Można było mianowicie nauczyć się czytać i pisać, przestać być służącym, wzbogacić się, spłacić długi itd.; kobieta natomiast nie może zostać mężczyzną.
W rewolucyjnym samokształceniu październikowe dni 1789 roku odegrały doniosłą rolę: dowiodły potęgi rewolucyjnego tłumu, nowego aktora politycznego, a zwłaszcza jego straszliwej gwałtowności werbalnej i fizycznej; przyniosły również dowód skuteczności nacisku ludowego na władzę. Dni te nie były jednak zapowiedzią wkroczenia kobiet do polityki rewolucyjnej: z tego punktu widzenia okazały się one bez przyszłości. Nigdy więcej, mianowicie, w żadnym z wydarzeń rewolucyjnych, kobiety nie odegrają roli porównywalnej z tą, która spełniły owych październikowych dni 1789 roku między Paryżem a Wersalem. (Obserwujemy jednak w czasach rewolucyjnych pewną skłonność do polityzacji niektórych tradycyjnych funkcji kobiety: tak jest z postacią matki patriotki albo, w przeciwnym obozie, z solidarnością matek i żon z powstańcami wandejskimi).
Deklaracja praw człowieka, zatwierdzona „bezwarunkowo” przez króla nocą 5 października, stała się szybko tekstem emblematycznym, symbolem odrodzenia narodowego. Deklaracja praw nabrała charakteru religijnego, świętego, stała się symbolem wiary politycznej, jest wypowiadana we wszystkich miejscach publicznych, wywieszana w domostwach obywateli na wsi, a dzieci uczą się na niej czytać. Trudno będzie sformułować inną deklarację albo nawet przeredagować ją. Wierzymy, że zawiera ona wszystkie zarodki, z których wyrastają skutki korzystne dla szczęścia społeczeństwa.
„Ludzie rodzą się i pozostają wolni i równi wobec prawa. Różnice społeczne mogą być oparte tylko na użyteczności publicznej”. W najbliższej przyszłości uznanie tej zasady nie przyniosło żadnego znaczącego postępu w kondycji politycznej i obywatelskiej kobiet. Był to jednak prawdziwy punkt wyjścia. Równość jest ideą zdobywczą i mocną namiętnością; na dłuższą metę uruchamia potężną dynamikę społeczną, polityczną i kulturalną, która zmusza rządy i rządzonych do uznania, że prawa człowieka i obywatela są również prawami kobiet i obywatelek.
Przełożył Wiktor Dłuski
Tekst pochodzi z numeru jesiennego RPN z 2003 r
Fot. Wikimedia Commons
Analizy i publicystyka od ludzi dla ludzi. Wesprzyj niezależne polskie media.