Piotr Pacewicz: Mit ojca kontra mit syna

Karę śmierci dla społeczeństwa obywatelskiego zamieniłbym na wyrok w zawieszeniu, by dać oskarżonemu szansę na walkę z demonami populistycznej polityki

18 lutego 2016

Demonkracja” – cóż za gra słów! Do wzięcia na baner podstarzałych Solidaruchów w kolejnym marszu KOD-u. Co już niekoniecznie ucieszy Krzysztofa Pacewicza (dalej KP), bowiem z pewnością trudno nas uznać za „masy”, nawet jeśli jest nas kilkadziesiąt tysięcy. Bo co to za masy, które mają jeden tylko postulat, by zniknęło owo „n” w słowie demonkracja. No chyba, że przyjąć roboczą hipotezę demonkratów, iż bronimy koryta i futer z norek, czyli jednak „artykułujemy partykularny interes”.

Zaczynam niby od środka, ale dzięki temu jesteśmy od razu in medias res, bo cały wywód KP, porywający na poziomie filozoficznym i pełen demaskatorskiej energii, warto jednak odnieść do rzeczywistości. Sprawdzić, co znaczą używane pojęcia, choć to niekoniecznie jest dziś modne, jest raczej staromodne.

Krótka historia demonkracji

Podstawowa dla KP jest triada: kapitalizm, liberalizm, demokracja. Pal diabli kapitalizm z jego „rynkami” – zresztą KP akurat w tym tekście pastwi się nad kapitalizmem jedynie w personalnej wycieczce przeciwko Ryszardowi Petru. Liberalne społeczeństwo obywatelskie istnieje aż nadto, podczas gdy mas jako pożądanego demosu, podmiotu demokracji, nie ma. Czym jednak są owi liberałowie a czym masy – tutaj jest polski Hund begraben.

Społeczeństwo obywatelskie to pozarządówka, media, ciała w rodzaju Trybunału Konstytucyjnego i rzecznika praw obywatelskich, a także samorządy (czy to nie lapsus? Gminy i powiaty to wszak polityka). Jako dziennikarz, który prowadzi też akcje społeczne próbując stanąć po stronie rodzących kobiet, młodych ludzi karanych za skręta, pozbawianych godności osób LGBT, znudzonych uczniów i poszukujących nauczycieli czy pacjentów medycznej marihuany, czytam z przykrością, że my – społeczeństwo obywatelskie – jedynie  lansujemy fałszywe hasło zgody narodowej. Mamy pełną gębę pięknych słówek, ale żywimy „niechęć a czasami pogardę wobec resztek czy zalążków autentycznie masowych wydarzeń w Polsce”.


Zwróćmy masom demokrację! Nowy numer Res Publiki: Najpierw masa, potem rzeźba już w sprzedaży. Zamów go w naszej internetowej księgarni!

2-15-FB-cov


A masy? One są nadzieją demokracji, o ile oczywiście wyrwą się z okowów kapitalizmu i wiedzy-władzy liberalnych elit oraz wystąpią w obronie swoich interesów. Kondycja mas jest jednak kiepska, kapitalizm – ręka w rękę ze społeczeństwem obywatelskim – prawie je wykończył, zostały już tylko „resztki autentycznie masowych wydarzeń w Polsce, od związków zawodowych, poprzez Kościół, kibiców piłkarskich, protestujących górników, pielęgniarek, do ruchów emerytów i rencistów”. Zestawienie zaskakujące, dziwić może zwłaszcza Kościół jako masa. Z innych fragmentów można wnosić, że także partie polityczne mogłyby być znakiem rozpoznawczym mas, gdyby były masowe. Ale nie są.

Po „upokorzeniu i politycznej kastracji Solidarności” [w 1989 roku], masom odebrano prawie wszystko, „nie posiadały już prawie nic, poza głodową rentą i urażoną godnością”. Ta refleksja o skrzywdzonych masach, które zostały złożone na ołtarzu transformacji, i to bez prawa do cierpienia, oddaje – tutaj niestety zgoda – klimat pierwszych kilku a może i kilkunastu lat transformacji, gdy main stream medialno-obywatelsko-polityczny myślał w kategoriach neoliberalnych, święcie wierząc w teorię wędki, czy budzenie ducha przedsiębiorczości i podejrzliwie zerkając na sektor publiczny – im mniej państwa tym lepiej. Wiem, bo sam taki byłem.  (Inna rzecz, że „Solidarność” w 1989 roku istniała już tylko jako słabe odbicie 10-milionowego masowego ruchu lat 1980-81. Nie ma też prostej odpowiedzi na pytanie, czy inna wersja transformacji „socjalistycznego” państwa i społeczeństwa dałaby lepsze skutki. I jaka?).

Tak czy owak, z wywodu KP wynika, że nawet, jeżeli demonkracja zapanowała po wyborach 2015, to wisiała w powietrzu od 1989 r., bo demokracji było tyle co nic. Demonkratyczny – to już dodaję od siebie – był przecież Tymiński z martwą twarzą i czarną teczką, Wałęsa tłukący termometr i wymachujący siekierką, nie mówiąc o makabrycznej trójcy Lepper, Giertych, Kaczyński z 2005 roku. Oni wszyscy wyrastali na fali złości wyborczych „mas”.

Gdzie się kończy masa a zaczyna elita

Tyle, że definiowanie „mas” jako tych, którzy głosują na polityczne demony to błędne koło. Jak zatem inaczej rozpoznać masy? Jak ich aktywność odróżnić od społeczeństwa obywatelskiego? KP przyjmuje, że rzecz jest oczywista, ale nie rozpieszcza nas odniesieniami do realiów. Odpowiedzi możemy się tylko domyślać. Spróbujmy znaleźć kryteria.

Masy są liczne a liberalne elity nieliczne? Masy artykułują własne realne („partykularne”) interesy, walczą o swoje, a liberalne elity tylko grają na cudzych interesach? Masy są konkretne, materialne, zabiegają o byt (płace, emerytury, warunki pracy) a społeczeństwo obywatelskie stawia sobie „wyższe cele”?

Masy są proste, niewykształcone, „chamskie” ( KP cytuje określenie demokracji Ranciere’a: „Przewrotny i skandaliczny pomysł, polegający na tym, że rządzą̨ ci, których cechuje tylko to, że nie mają żadnego tytułu do sprawowania władzy”), a elity są eksperckie i „mądrzejsze”? A może masy są biedne, a elity bogate? W realnym świecie społecznych działań powyższe kryteria będą się jednak rozjeżdżać tworząc nieoczekiwane kombinacje.

Czy protest górników pod Sejmem to wyczekiwany przez KP głos mas? Jasne, idzie o interesy materialne, ale górników wszystkich razem jest kilkakrotnie mniej niż demonstrantów KOD-u, w dodatku ta górnicza masa (prowadzona przez masę związków zawodowych) nie jest taka biedna i na tle innych grup zawodowych dobrze sobie radzi w polskim kapitalizmie. Niekoniecznie w interesie szerszych „mas”, które wolałyby może oddychać czystszym powietrzem.

Ruch Karoliny i Tomasza Elbanowskich, który w obronie „naszych pociech” cofnął sześciolatki ze szkół był masowy jak diabli i – jakby to delikatnie ująć – nie za mądry w argumentacji, ale organizowała go fundacja i walczył o niematerialne dobro. Ubocznym skutkiem jego sukcesu będzie pogłębienie edukacyjnej dyskryminacji ludzi biednych zwłaszcza ze wsi.

„Rodzić po ludzku”, ruch gniewu kobiet, który współinicjowałem w połowie lat 90., był prowadzony przez „Gazetę Wyborczą” a przez kolejne 20 lat przez fundację o tej samej nazwie. Jego siłą był jednak udział kobiet, które opisując swoje porody i oceniając szpitale, broniły własnej godności. Trudno to uznać za interes materialny, ale odruch gniewu był bezspornie „masowy” – nawet jeśli pomogły mu zaistnieć tak podejrzane organizacje jak „Wyborcza”, chłopiec do bicia wielu polskich mądrali od prawa do lewa.

Partia Razem (często przezywana Osobno), która jako formacja czysto lewicowa szuka kontaktu z „masami” zapowiada m.in. walkę z likwidacją szkół w obronie mieszkańców małych miejscowości. Liczy tu na zrozumienie ze strony PiS-owskich kuratorów oświaty i dość bezczelnie stwierdza (Marcelina Zawisza), że „samorządy masowo próbują zrzucić z siebie koszty utrzymania szkół”. Tymczasem kryzys demograficzny sprawia, że w wielu małych szkołach brakuje uczniów, a więc i subwencji przydzielanych na ucznia (ok. 450 zł miesięcznie), i dopłaty samorządowe (które są w Polsce regułą!) przestają wystarczać.

Fundacja o nazwie Federacja Inicjatyw Oświatowych także ratuje zagrożone likwidacją szkoły, ale oferuje coś więcej niż „ludowe” NIE z populistycznym oskarżeniem samorządów! Pomaga ograniczyć koszty, przy okazji proponując ożywcze zmiany w nauczaniu, a czasem wspomaga także proces transformacji szkoły publicznej w społeczną (ale nadal bezpłatną!). Szkoła zostaje, nauczyciele zachowują pracę, choć muszą pracować o kilka godzin tablicowych więcej (bo nie obowiązuje już Karta Nauczyciela). Takich szkół powstało już grubo ponad 1000. Pytanie, kto lepiej pomaga ludziom? Kto się lepiej troszczy o uczniów? Szukająca poparcia mas partia czy fundacja, która zabiega o lepszą szkołę? A nawet: kto jest bardziej lewicowy?

W języku PiS-owskiej propagandy w demonstracjach KOD-u idą elity, które bronią interesów obcych narodowej tkance. To je odróżnia od autentycznie polskich Marszy Niepodległości, gdzie  ręka w rękę, noga w nogę, raca w krzyż, idą wymieniane przez KP resztki/zalążki mas – kibole i środowiska okołokościelne. Trzeba uważać z definicjami.

Triada podobna lecz inna

Nie chodzi tu o grę w szukanie desygnatów. Rzecz jest znacznie poważniejsza. KP ma rację zarzucając wielu działaniom społeczeństwa obywatelskiego elitaryzm, brak wrażliwości na słabsze grupy społeczne, zwłaszcza w pierwszym okresie transformacji, a potem popadnie w rutynę, czy „profesjonalizację”, którą nakręca zależność od funduszy europejskich z ich straszliwą biurokracją (kilka lat temu Agnieszka Graff pisała o NGO-sach per „urzędasy bez serc i ducha”).

Ale pochopnie KP wylewa społeczeństwo obywatelskie z antydemonkratyczną kąpielą, pisząc o nas niczym o „darmozjadach rodu sępiego” (Międzynarodówka). Jego krytyka jest przesadna, nie tylko dlatego, że wyrażona w elitarnym piśmie i skierowana nie do „mas” lecz do stosunkowo wąskiego grona przedstawicieli społeczeństwa obywatelskiego. Nie tylko dlatego, że takie generalizacje są krzywdzące dla setek tysięcy aktywistów/ek, którzy z zapałem walczą o leki dla ciężko chorych, pomagają ofiarom gwałtów, ratują dzieci ulicy, walczą z różnymi rodzajami wykluczenia. Przede wszystkim dlatego, że rysując tak ostre podziały KP współtworzy  mit „mas”. Ogłaszając oczekiwanie na to by powstał wyklęty lud ziemi może nas, szeroko rozumianych lewicowców, rozbroić zamiast mobilizować.

Z drugiej strony, w działaniach ruchu KOD można łatwo odnaleźć pułapki elitarności, o których pisze KP, przede wszystkim w postaci dominującego przekonania, że opór wobec autorytarnej władzy musi być prowadzony solidarnie, w duchu pełnej zgody. Wszyscy bronimy demokracji, której nie trzeba nawet definiować inaczej niż wspólnie podskakując w rytm skandowanej na demonstracjach frazy – „kto nie skacze, ten za PiS-em”. Powoduje to, że w ruchu protestu nie ma miejsca na specyficzne formy artykulacji grup i środowisk ideowych, zawodowych, czy różnych mniejszości itp., co de facto oznacza, że ruch się zubaża i może stracić energię, jak gromko by nie śpiewał, że „mury runą, runą, runą”.

Stawiane przez KP pytanie  o wyalienowane masy, należy – jak się zdaje – odnieść do rzeczywistych krzywd i nierówności, całej tej społecznej mozaiki trudności i dyskryminacji. Żeby nie zostawiać ludzi na żer demonkratów, trzeba podjąć próbę rozbudowy i otwarcia aktywności obywatelskiej, by „masy” poczuły się w niej jak u siebie w domu. Marzy mi się aktywność kilkuset tysięcy (a nie 100 000) organizacji, od maleńkich fundacji, po związki zawodowe i duże ruchy społeczne, z udziałem mediów i środowisk akademickich. Bez dekretowania, co można a czego nie można uznać za „partykularne interesy” mas, a co jest tylko inteligencką fanaberią. Myślenie lewicowe wręcz domaga się dziś takiej aktywności obywatelskiej. Casus „500 na (prawie) każde dziecko” pokazuje, że polityka dużych transferów jest możliwa, choć niestety projekt PiS jest niedorzeczny w szczegółach (np. pieniądze dla najbogatszych rodzin na dzieci nr 2, 3 będą finansowane z podatków ledwie wiążących koniec z końcem samotnych matek, które nie załapały się na 500).

KP uważa, że zbudowaliśmy 60% kapitalizmu, 30% liberalizmu i 10% demokracji. Przypomina  to spekulacje, które towarzyszyły przygotowaniom do rozmów Okrągłego Stołu w Zespole ds. reform politycznych prof. Bronisława Geremka. Panowało przekonanie, że w odchodzeniu od komunizmu najłatwiej pójdzie nam ze zbudowaniem silnego społeczeństwa obywatelskiego, trudniej ze stworzeniem demokratycznej polityki, a najtrudniej z kapitalistycznym rynkiem. Stało się dokładnie odwrotnie! Rynek powstał zadziwiająco szybko i jego młyny przemieliły resztki ruchu „Solidarność” i opozycyjnego etosu. Polityka była i wciąż jest kiepska; nie jest tu wcale pocieszeniem, że populizm i tandeta rosną w siłę nawet w najstarszych demokracjach świata. Żadne „masy” jej nie uratują, tylko „obywatele” i ich organizacje (te małe, duże i ogromne) mogą na nią wpłynąć.

Najgorzej poszło z budowaniem obywatelskiej aktywności, kapitału społecznego, wyrażania interesów i wartości, zakorzenionych we wspólnotach lokalnych, środowiskowych, generacyjnych, klasowych. A tylko na takim gruncie może toczyć się debata o interesach mniejszych i większych grup społecznych, owa „kłótnia”, która jest puentą tekstu KP. Także ja za nią tęsknię.

Tekst KP to pełna pasji prokuratorska mowa w rozprawie nad naszą demokracją. Ale karę śmierci dla społeczeństwa obywatelskiego zamieniłbym na wyrok w zawieszeniu, by dać oskarżonemu czas na poprawę. Bo tylko oskarżony może wygrać z demonami populistycznej polityki, którymi uwodzi ona samotny polski tłum.

Demaskując „mit masy” w tekście KP, sam podpisuję się pod tym, co KP nazywa „najbardziej szkodliwym elitarystycznym mitem” czyli „przekonaniem, że lud – demos – może sprawować rządy tylko pod postacią społeczeństwa obywatelskiego”.

Mit ojca kontra mit syna.

Piotr Pacewicz, publicysta „Wyborczej”, aktywista

fot. Adrian Grycuk | Wikimedia

Dajemy do myślenia

Analizy i publicystyka od ludzi dla ludzi. Wesprzyj niezależne polskie media.