Komentarze
Kultura
Strona główna
Świat
Technologia
Nowocześni luddyści. Czy AI doprowadzi do zastoju cywilizacyjnego?
24 kwietnia 2025
10 marca 2010
Wspomnieć dziś wypada,O chłodnych dniach listopada,Kiedy szpaka na…
Dalej nie pamiętam. Jest to początek pierwszego wiersza, jakiego się nauczyłem; co do
Fiku miku, fiku miku,Skacze sroczka na patyku
wypowiadać się nie będę, z uwagi na frywolny charakter tekstu, który z prawdziwą poezją nie ma zgoła nic wspólnego. Za wyrecytowanie Wspomnieć dziś wypada otrzymałem cztery pensy. Pamiętam, że właśnie cztery, powiedziano mi bowiem, że jeśli uzbieram jeszcze dwa, uzyskam w sumie pensów sześć. Ów niepodważalny argument nie przemówił jednak do mej wyobraźni, gdyż następnego ranka roztrwoniłem całą kwotę. Na co, nie pamiętam.
Tak to już bywa z Pamięcią, nigdy nie daje nam pełnego obrazu sytuacji. Jest niczym krnąbrne dziecko otoczone popsutymi zabawkami. Pamiętam, jak małym chłopcem będąc, wpadłem do dziury na śmieci, ale za nic nie pomnę, jak z niej wylazłem; gdybyśmy mieli polegać wyłącznie na własnej pamięci, byłbym skłonny uwierzyć, że tkwię tam po dziś dzień.
Przy innej okazji, parę lat później, brałem udział w niezwykle frapującej scenie miłosnej; wszelako zapamiętałem z niej to jedynie, iż w kluczowym momencie ktoś nagle otworzył drzwi i oznajmił grobowym tonem: „Jesteś proszona, Emily”, jakby biedaczkę miała, nie przymierzając, aresztować policja. Wszystkie czułe słowa, które szeptała mi do ucha, i cudowne rzeczy, które ja jej mówiłem, poszły w niepamięć.Gdy spoglądamy wstecz, życie jawi nam się niczym ruina: tu, gdzie niegdyś stał masywny portal, widnieje tylko spękana kolumna; za zbutwiałą framugą krył się dawniej buduar pani mego serca, w miejscu tej poczerniałej sterty kamieni trzaskały kiedyś wesołe płomienie, wszystko zaś pokrywa mech i zielone macki bluszczu.Poprzez łaskawą mgłę czasu wszystko wydaje się miłe dla oka. Nawet niegdysiejsze smutki stają się niczym dziecięca igraszka. Nasze lata chłopięce pełne są beztroskiej swawoli, figli i ciasteczek. Gdzież nam pamiętać bijatyki, bóle zębów i łacińskie czasowniki – zwłaszcza te ostatnie. I gdy wąs sypał się pod nosem, a serca dosięgała strzała Amora, byliśmy przecie tacy szczęśliwi, i wzdychamy, co byśmy znów kochać mogli. Ani nam w głowach zbolałe serca, bezsenne noce i dotkliwa suchość w gardle na wieść o tym, że może być dla nas tylko siostrą… Na co człowiekowi więcej sióstr?!
Tak, kiedy oglądamy się wstecz, widzimy jasność i ani śladu ciemności. W przeszłości słońce króluje niepodzielnie i próżno szukać cieni. Droga, którą przyszło nam pokonać w pocie czoła, jawi się usłaną różami. Żadnych kamieni kaleczących stopy, o nie. Wciągamy w nozdrza słodką woń kwiecia, a kłujące łodygi stają się w oddali tylko Bogu ducha winnymi pędami (a: „z oddali stają się tylko…”?). Chwała Najwyższemu, że tak się dzieje, że wydłużający się z każdym dniem łańcuch pamięci ma tylko przyjemne ogniwa, a gorycz i smutki dnia dzisiejszego jutro kwitujemy pobłażliwym uśmiechem.
Wydaje się, jakby najjaśniejsza strona wszystkiego była zarazem najwyższa i najlepsza, przeto gdy życiorys nasz tonie w mrocznym oceanie niepamięci, najlżejsze i najmilsze wspomnienia najdłużej utrzymują się na powierzchni i lśnią wśród fal, podczas gdy myśli złe i cierpienie idą na dno i więcej nie musimy się nimi trapić.Mniemam, iż to właśnie czar wspomnień każe starcom opowiadać brednie o swej młodości. Świat zdawał się wtedy o niebo lepszym miejscem niż dziś, a wszystko było takie, jak powinno. Chłopcy byli chłopcami, inne były dziewczęta. Zimy też wyglądały bardziej jak zimy, a i lata w niczym nie przypominały tych, które musimy znosić obecnie. A co do bohaterskich czynów i niezwykłych zdarzeń, jakie podówczas miały miejsce, potrzeba trzech chłopa, by uwierzyć choćby w połowę z nich.
Pasjami lubię słuchać, jak taki stary wyjadacz nabija w butelkę grupkę gołowąsów, którzy nie mogą przecie wytknąć mu kłamstwa. I tylko czekam, aż przysięgnie na grób własnej babki, że w dzieciństwie jego księżyc świecił co noc, a ulubioną rozrywką w szkole były walki byków.
Zawsze tak było i będzie. W czasach młodości naszych pradziadków starcy śpiewali na tę samą modłę; podobnie zaśpiewają też kiedyś dzisiejsze młodzieniaszki, ku utrapieniu następnych pokoleń. „Ach, oddajcie mi zacne czasy sprzed pięćdziesięciu lat” – woła Adam od dnia pięćdziesiątych pierwszych urodzin. Weźmy literaturę powstałą w roku 1835, a zobaczymy, że poeci i pisarze proszą o ten sam niemożliwy dar, o który błagali przed nimi niemieccy minnesingerzy, a jeszcze wcześniej twórcy sag dalekiej Północy. Za tym samym wzdychali też prorocy i filozofowie starożytnej Grecji. Ze wszystkich relacji wynika, iż świat od zarania schodzi na psy. Cóż, mogę tylko powiedzieć, że w chwili gdy udostępniono go po raz pierwszy, musiał być zaiste rozkosznym miejscem, albowiem teraz też jest niczego sobie, jeśli tylko zażywać słońca i z pogodą ducha godzić się na deszcz.
Wszelako nie sposób zaprzeczyć, iż jeszcze słodszy musiał być w cudowny poranek stworzenia, jakże młody i świeży, niezadeptany jeszcze milionami stóp, nim wrzawa wielkich miast na zawsze wyparła ciszę. Życie musiało być wzniosłe i uroczyste dla owych bosych, odzianych w luźne szaty ojców ludzkości, którzy przechadzali się pod bezkresnym nieboskłonem, mając u boku samego Boga. Mieszkali w szałasach, pieszczotliwie muskanych przez słońce, otoczeni ryczącym bydłem. Wszystko, co im było do szczęścia potrzebne, czerpali z łona dobrotliwej Natury. Harowali, debatowali i rozmyślali, a ziemia z wolna obracała się dokoła, jeszcze wolna od zgryzoty i zła.
Czasy te minęły bezpowrotnie. Ciche dziecięctwo Ludzkości, przepędzone w leśnych ostępach śród szmeru potoków, dobiegło końca i życie człowieka pogrąża się w chaosie dorosłości, pełnej zwątpienia, ale i nadziei. Skończyły się czasy spokoju, pora zakończyć to, co jest do nadrobienia, i ruszać dalej. Cóż to za zadanie i jaką pełni rolę w wielkim schemacie świata tego nie wiemy, aczkolwiek sami też nie szczędzimy rąk. Jak koralowce harują w odmętach, tak i my uwijamy się jak mrówki, nieświadomi materii, którą tkamy na bożą chwałę.
Porzućmy próżne żale i tęsknotę za tym, co już nie wróci. Nasze zadanie leży przed, a nie za nami; nasza myśl przewodnia to „Cała naprzód!”. Nie siedźmy z założonymi rękami, spoglądając w przeszłość, jakby stanowiła całość budowli, albowiem to zaledwie podstawa. Nie traćmy czasu i ducha na roztrząsanie tego, co mogłoby być, i zapominanie o tym, co być może czai się o krok. Kiedy siedzimy, żałując zmarnowanych okazji, szczęście, które mamy na wyciągnięcie ręki, przechodzi nam koło nosa.Przed laty, gdy przenosiłem się wieczorami do cudownej krainy baśni, spotykałem tam rycerza dzielnego i prawdziwego. Wiele niebezpieczeństw pokonał, wiele odwiedził ziem; wszyscy mieli go za mężnego, zaprawionego w bojach i nieustraszonego, wyjąwszy być może chwile, kiedy nawet najodważniejszy z ludzi może się przestraszyć, nie doznając przy tym sromoty. Któregoś dnia zdążał przed siebie wyboistą drogą, a serce truchlało mu na myśl o przeciwnościach, jakie się przed nim piętrzyły. Skały wisiały mu nad głową, czarne i ogromne, jakby lada chwila miały się obsunąć i go pogrzebać. Przepaść ziała po obu stronach gościńca, w jaskiniach czaili się krwiożerczy zbóje i straszliwe smoki buchające ogniem, a wszystko spowijała ciemność jak w nocy. Przeto zacny rycerz pomyślał sobie, iż trzeba mu poszukać innej, łatwiejszej i bezpieczniejszej drogi. Lecz gdy w pośpiechu zawrócił konia i spojrzał za siebie, oczom jego ukazała się bezkresna pustka, a pod kopytami konia czeluść otwierała się tak ogromna, że nie widział dna. I kiedy sir Ghelent spostrzegł, że nie ma odwrotu, pomodlił się do dobrego świętego Cuthberta, spiął rumaka, po czym bojowo i z werwą ruszył naprzód. I nie spotkało go nic złego.
Na drodze życia nie ma powrotu. Kruchy most czasu, po którym stąpamy, z każdym naszym krokiem osuwa się w wieczność. Przeszłość utracona jest na zawsze. Odeszła w niebyt. Już do nas nie należy. Nie sposób cofnąć słowa ani powielić kroku. Bądźmy zatem jak mężni rycerze, którzy prą naprzód, miast ronić łzy nad tym, co minione.Każda sekunda niesie początek nowego życia. Z radością wyjdźmy mu na spotkanie. Idźmy przed siebie, czy tego chcemy, czy nie, a lepiej podążać ze wzrokiem utkwionym naprzód aniżeli za siebie.
Odwiedził mnie przyjaciel i namawiał gorąco do poznania cudownej metody, dzięki której miałbym już nigdy o niczym nie zapomnieć. Ględził jak najęty z uporem godnym lepszej sprawy, jak chociażby wówczas gdy pożyczałem od niego parasol bądź zrywałem się od stolika do gry, krzycząc, że trefle pomyliły mi się z pikami. Oparłem się jednak pomimo walorów, jakie przede mną tak kusząco roztaczał. Nie życzę sobie pamiętać wszystkiego. W życiu większości mężczyzn są rzeczy, o których lepiej zapomnieć. Jak wówczas, przed wielu laty, gdy nie zachowaliśmy się tak honorowo, tak szlachetnie, jak winniśmy – w chwili słabości bądź też szaleństwa zeszliśmy ze ścieżki prawości i, o zgrozo!, zostaliśmy przyłapani. No cóż! Odbyliśmy pokutę, cierpiąc obłąkańcze godziny próżnego żalu, męczarnie wstydu albo i wzgardy tych, których kochaliśmy. Niechaj dane nam będzie o tym zapomnieć. Niech dobrotliwy Ojciec Czas uwolni nasze znękane serca od gorzkich wspomnień, bowiem kolejne godziny nie szczędzą nam nowych zmartwień i sił już braknie.
Nie uważam, że przeszłość należałoby pogrzebać. Gdyby przeciąć struny pamięci, umilkłaby muzyka życia. Tylko trujące chwasty, nie kwiaty, winniśmy wyplenić z ogrodu Mnemozyny. Pamiętacie Nawiedzonego Dickensa, jak modlił się o niepamięć, a gdy został wysłuchany, błagał o przywrócenie pamięci? Nie wszystkie duchy trzeba odżegnać; niechaj będą to tylko wynędzniałe upiory o okrutnych oczach, przed którymi uciekamy, gdzie pieprz rośnie. Niechaj dobre, życzliwe zjawy nawiedzają nas do woli; ich się nie boimy.
Na niebiosa! Im starsi jesteśmy, tym więcej otacza nas duchów. Nie trzeba szukać na przykościelnych cmentarzach ani sypiać w starych zamczyskach, by ujrzeć zamglone twarze i usłyszeć nocą szelest ich szat. Każdy dom, każdy pokój, każde skrzypiące krzesło ma swego osobistego ducha. Nawiedzają puste komnaty naszego życia, cisną się wokół nas niczym uschnięte liście porwane przez jesienny wiatr. Niektóre są żywe, inne umarłe. Kiedyś ściskaliśmy im ręce, kochaliśmy je bądź toczyliśmy z nimi spory, śmialiśmy się razem, powierzaliśmy im najskrytsze myśli, nadzieje i zamierzenia, a one powierzały nam swoje, a więź, jaka łączyła nasze serca, zdawała się silniejsza nawet od śmierci. Odeszli, straciliśmy ich na zawsze. Nigdy już nie spojrzymy im w oczy, nigdy nie usłyszymy ich głosów. Tylko ich duchy przychodzą do nas i rozmawiają. Widzimy je, mgliste i niewyraźne, przez łzy. Wyciągamy do nich tęskne dłonie, ale są tylko powietrzem.
Duchy! Towarzyszą nam dzień i noc. Idą obok nas ruchliwą ulicą w blasku słońca. O zmierzchu siadają obok w fotelu. Ich drobne twarzyczki wyglądają zza szyb starej szkoły. Spotykamy je w lesie i na drodze, gdzie dokazywaliśmy jako dzieci. Sza! Nie słyszysz ich śmiechu zza krzaków jeżyny i dalekiego nawoływania z leśnej polany? O tam, na cichych polach i przy zagajniku, gdzie czają się wieczorne cienie i wije ścieżka, gdzie zwykliśmy wypatrywać jej o zachodzie słońca. Patrz! Idzie w zwiewnej, białej sukience, którą znaliśmy tak dobrze, z wielkim czepkiem w rączkach i zwichrzonymi kędziorami. Pięć tysięcy mil stąd! Podobno nie żyje! I cóż z tego? Przecie jest obok nas, zaglądamy w roześmiane oczy, słyszymy jej głos. Wnet zniknie za drzewem i zostaniemy sami; cienie zasnują pola, nocny wiatr przetoczy się obok z żałosnym jękiem. Duchy! Są z nami zawsze i będą, gdy stary, posmutniały świat zabrzmi echem pożegnalnych zawodzeń, gdy bezlitosne okręty popłyną po wielkich morzach, a chłodna, zielona ziemia zaciąży na sercach tych, których kochaliśmy.Ale duchy, świat byłby bez was smutniejszy. Przyjdźcie do nas i rozmawiajcie, duchy naszych dawnych miłości! Duchy towarzyszów zabaw i ukochanych, duchy starych przyjaciół, wszystkich roześmianych chłopców i dziewcząt, och, chodźcie tutaj do nas, albowiem świat jest taki samotny i nie umiemy kochać tych, którzy otaczają nas teraz, ani śmiać się z nim tak, jak kochaliśmy i śmialiśmy się z wami. A gdy zdążaliśmy krok w krok, och, duchy naszej młodości, świat zdawał się jasny i radosny, lecz zestarzał się oto, ogarnia nas znużenie i tylko wy możecie nam przywrócić świeżość i blask.
Pamięć umie wywoływać duchy jak nikt. Niczym nawiedzony dom, jej ściany niosą echo niewidzialnych stóp. Przez wybite okna patrzymy na ulotne cienie zmarłych, a najsmutniejsze z nich to cienie tych, którymi byliśmy sami.
Twarze tak jasne, tak szczere i honorowe, pełne myśli dobrych i czystych i jakże szlachetnych uniesień, z jakąż spoglądają na nas przyganą!
Obawiam się, że mają ku temu dobry powód, nieszczęśni. Odkąd przestaliśmy być dziećmi, w nasze serca wkradły się kłamstwa, przebiegłość i nieufność, a przecie mieliśmy być tak dobrzy i wspaniali.
Dobrze, że nie możemy zaglądać w przyszłość. Niewielu czternastoletnich chłopców nie zawstydziłoby się siebie w wieku lat czterdziestu.
Lubię czasem usiąść i pogaworzyć z malcem, którym byłem dawno temu. On chyba również gustuje w naszych spotkaniach, zjawia się bowiem często wieczorami, kiedy siedzę sam z moją fajką, nasłuchując szeptu płomieni. Widzę, jak na mnie patrzy zza wonnej zasłony dymu, i się uśmiecham, na co on odpowiada mi tym samym, z powagą jednak i nabożeństwem. Rozmawiamy o starych czasach; zdarza się, że bierze mnie za rękę i prześliznąwszy się przez czarną kratę kominka wędrujemy do mrocznych jaskiń krainy, która rozciąga się za ogniem. Tam znajdujemy dni minione i wspólnie je przemierzamy. Opowiada mi wówczas o wszystkim, co myśli i czuje. Czasami go wyśmiewam, ale wnet serdecznie tego żałuję, markotnieje bowiem tak, iż ogarnia mnie wstyd za własną frywolność. Poza tym to bardzo nieładnie wobec kogoś o wiele starszego niż ja, który był mną na długo przed tym, zanim ja stałem się samym sobą.
Zrazu wiele nie rozmawiamy, tylko wymieniamy spojrzenia; patrzę na jego kręcone włosy i niebieską kokardę pod szyją; on też popatruje na mnie, drepcząc obok. I ogarnia mnie przeczucie, iż nie do końca podoba mu się to, co widzi, i wzdycha cichutko, jakby zawiedziony. Ale po chwili nieśmiałość znika i zaczyna mówić. Opowiada mi swe ulubione baśnie, ma świnkę morską, a tata mówi, że bajki to brednie. Szkoda, prawda? No bo chciałby zostać rycerzem, ubić smoka i pojąć za żonę piękną księżniczkę. Ale w wieku lat siedmiu nabiera bardziej praktycznego podejścia do życia: woli zostać flisakiem i zbić majątek. Być może dzieje się tak za sprawą kobiety, ponieważ mniej więcej w tym samym czasie zakochuje się w panience ze sklepu z nabiałem. (Niechaj Bóg błogosławi jej wiecznie roztańczone stópki, jakkolwiek teraz ogromne!). Naprawdę wpadła mu w oko, bowiem któregoś dnia postanawia ofiarować jej swój najcenniejszy skarb, czyli sporej wielkości scyzoryk z czterema zardzewiałymi ostrzami i korkociągiem, który wyskakuje znienacka sam z siebie i dźga właściciela w nogę. Dziewczę jest bardzo uczuciowe: w podzięce zarzuca mu ręce na szyję i wyciska na policzku soczystego buziaka, przed sklepem. Jednakże głupi świat (w osobie chłopca z sąsiedniego składu z tytoniem) wyszydza podobne przejawy uczuć. Mój młody przyjaciel próbuje wymierzyć szydercy kuksańca, ale chybia celu i sam obrywa po głowie.
Nadchodzą lata szkolne, a wraz z nimi małe smutki i wesołe pokrzykiwania, małpie figle i gorące łzy, którymi zrasza przebrzydłą gramatykę łacińską i głupie zeszyty. To właśnie w szkole naraża się na trwałe – jak jestem skłonny mniemać – uszkodzenia ciała, spowodowane próbą wymowy słówek niemieckich, tutaj też poznaje wagę, jaką Francuzi przywiązują do inkaustu, piór i papieru. „Czy masz inkaust, pióra i papier?” – pyta jeden Francuz drugiego, kiedy się spotkają. Jego rozmówca przeważnie nie posiada żadnej z tych rzeczy, ale twardo obstaje przy tym, że wuj jego brata ma wszystkie trzy. Pierwszy ma w nosie wuja jego brata i dopytuje, czy wspomniane trzy przedmioty znajdują się w posiadaniu sąsiada matki tamtego. „Sąsiad mojej matki nie ma inkaustu, piór i papieru” – odpowiada tamten, coraz bardziej zacietrzewiony. „A czy dziecko twojej ogrodniczki ma inkaust, pióra i papier?”. I bęc! Po długich i męczących rozważaniach na temat inkaustu, piór i papieru wychodzi na jaw, że dziecko jego ogrodniczki również ich nie posiada. Podobne odkrycie zamknęłoby usta każdemu, ale nie niestrudzonemu Francuzowi. Po tym bezwstydniku spływa jak po kaczce. Ani mu w głowie przeprosiny, ale kwituje, że jego ciotka ma musztardę.
I tak, na zdobywaniu mniej lub bardziej bezużytecznej wiedzy, którą niebawem beztrosko wyrzucimy z pamięci, upływa nam dzieciństwo. Czerwony budynek szkoły znika z oczu i wychodzimy na gościniec świata. Mój mały przyjaciel nie jest już mały. Krótka kurteczka ni stąd, ni zowąd ma długie poły. Znoszona czapka, będąca nader stosowną kombinacją chusteczki, kubka oraz narzędzia broni, aż lśni nowością; zamiast ołówka trzyma w ustach papierosa, ale dym mu przeszkadza, gdyż uparcie pcha się do nosa. Później przerzuca się na cygara, jako na bardziej stylowe: duże i czarne, prosto z Hawany. Ale i one mu nie odpowiadają, ponieważ zastaję go nad wiadrem w kuchni zaklinającego się na wszystkie świętości, że więcej nie weźmie tego świństwa do ust.
Oto jego wąsik niemal staje się widoczny gołym okiem, zaczyna popijać brandy z wodą i uważa się za mężczyznę. Stawia „dwa do jednego”, mówi o aktorkach per „Mała Emmy”, „Kate” i „Złotko” i przebąkuje o przegranej w karty, jakby chodziło o tysiące, podczas gdy w istocie idzie o dwupensówkę. Ponadto, jeśli dobrze widzę – gdyż w tej krainie wspomnień zawsze panuje zmierzch – pcha monokl do oka i potyka się o własne nogi.
Ciotki bardzo tym strapione, ślą za niego modlitwy do Boga (chwała im za to!), snują ponure wizje więziennej celi i stryczka, będące naturalną konsekwencją podobnej swawoli, a złowróżbne słowa pierwszego nauczyciela, który przepowiadał mu marny koniec, zyskują raptem wymiar proroctwa.
Płeć przeciwną darzy w tym wieku wielkopańską awersją, ma wygórowane mniemanie na własny temat i patrzy z góry na wszystkich znanych mu starszych mężczyzn. Bywa przy tym, co należy zaznaczyć, niezwykle wprost denerwujący.
Ale to nie trwa długo. Niebawem się zakochuje i flaczeje jak przekłuty balon. Widzę, że trzewiki ma za małe, włosy zaś ułożone z cokolwiek przesadnym pietyzmem. Częściej niż dawniej sięga po poezję i trzyma przy łóżku słownik rymów. Każdego ranka Emily Jane znajduje na podłodze strzępy papieru i czyta o „kochanka zapałach i miłosnych strzałach”, o „oczach rozmarzeniu i kochanków westchnieniu” oraz wiele innych pradawnych pieśni, jakie chłopcy uwielbiają śpiewać, a dziewczęta słuchać, zadzierając przy tym małe noski i udając, że nic, ale to nic nie słyszą.
Miłość przybiera jednak niespodziewany obrót, gdyż biedaczysko spaceruje więcej i śpi mniej aniżeli wskazane; nie dla niego dzwony weselne oraz długo i szczęśliwie, o nie.
A potem znika. Nieduża, chłopięca postać, która rośnie na moich oczach, rozpływa się w powietrzu.
Zostaję sam, a droga jest bardzo ciemna. Potykając się, idę dalej, nie wiedząc dokąd ani jak, gdyż szlak zdaje się prowadzić donikąd i nie przyświeca mi żadne światło.Ale wreszcie nadchodzi poranek i odkrywam, że dorosłem do samego siebie.
Przełożyła Magda Moltzan-Małkowska
Analizy i publicystyka od ludzi dla ludzi. Wesprzyj niezależne polskie media.