Biblioteka
Darmowe
Bezpieczeństwo gospodarcze, głupcze! – RPN 5/2024
26 marca 2025
22 kwietnia 2016
Niemal sto dni po Davidzie Bowiem odchodzi kolejna ikona muzyki – Prince. Ciało artysty znaleziono wczoraj w jego posiadłości w Minnesocie. Miał pięćdziesiąt siedem lat. Przyczyny śmierci są na razie nieznane, ale naturalny wydaje się związek z zeszłotygodniowym incydentem – podróżujący prywatnym samolotem Prince musiał awaryjnie lądować i w związku z „silną grypą” został nagle przewieziony do szpitala.
2016 już po śmierci Davida Bowiego określono „czarnym rokiem dla światowej muzyki”. Odejście autora „Purple Rain” tylko tę refleksję pogłębia. Nie tylko ze względu na porównywalny – i właściwie trudny do zmierzenia – wpływ obu postaci; nie tylko na rozwój muzyki, ale również na całą kulturę popularną ostatnich kilku dekad. Zarówno Prince, jak i Bowie, należeli do „pomnikowych” postaci najwyższego kalibru, których dziedzictwo liczy się nie w imitujących ich czy inspirujących się nimi artystach, ale w całych zjawiskach: języku, prądach kulturowych, poszerzaniu granic estetycznych. Obaj, mimo tego, że etnicznie, geograficznie i społecznie rozpoczynali po przeciwnych biegunach okazywali się być nieoczekiwanie sobie podobni. Obu łączyła pewna zaskakująca, onieśmielająca sprzeczność, dzięki której z łatwością i naturalnością „wypracowywali” swój status ikony. Byli zarówno perfekcjonistami w warsztacie; doskonałymi kompozytorami i technicznie biegłymi wykonawcami, jak i frywolnymi lekkoduchami w sferze idei – nieustannie przesuwającymi granice tego, co w muzyce można pomyśleć i zrealizować. Obaj łączyli też to, co być może było sprzecznością jeszcze silniejszą – artystyczną radykalność i bezkompromisowość oraz komercyjny sukces.
Być może wciąż najłatwiej „czyta się” jednego przez drugiego, niczego przy tym żadnemu nie ujmując? W zasadzie, jeżeli można opisać Prince’a poprzez jedno porównanie, to najlepszym określeniem byłoby właśnie „David Bowie r&b” (o ile sam Bowie nie był „Davidem Bowiem r&b”). Byłoby, bo każdy, kto choć trochę „wsiąkł” w dyskografię wizjonera z Minneapolis wie, jak jest ono upraszczające. Jego cała, olbrzymia kolekcja nagrań kumuluje w sobie właściwie wszystkie najważniejsze w popie wątki ostatnich 40 lat (od boogie, przez nową falę, aż po soul i hip-hop) zachowując przy okazji niewymuszoną spójność i styl nie do podrobienia. A podobno to tylko wierzchołek góry lodowej i niewydanego materiału starczyłoby na dziesiątki płyt (z czego pewnie skwapliwie skorzystają teraz wydawcy).
Czy pod podszewką każdej demokracji ukrywa się przemoc? O tym nowa Res Publika. Kup już teraz w naszej internetowej księgarni.
Być może to nieprawda. To w końcu tylko jedna z legend narosłych wokół Prince’a, słynącego nie tylko z ekscentrycznego wizerunku i często dziwacznych pomysłów (jak słynna zmiana pseudonimu na The Artist Formerly Known as Prince), ale też niesłychanej pracowitości i chorobliwego perfekcjonizmu. Przez lata informacje o jego życiu prywatnym – pomijając kilka głośnych romansów i zostanie Świadkiem Jehowy – były równie niepewne, co mity o kulisach jego pracy w studiu.
Ta dziwaczna, niedzisiejsza „niedostępność” była tym, co przyciągało mnie do Prince’a, już w erze Internetu i powszechnej przejrzystości. Od kiedy pierwszy raz „odkryłem” jego muzykę, a było to jakieś 10 lat temu, nie było chyba tygodnia, żebym nie słuchał którejś z płyt – zazwyczaj to było „Purple Rain”, które jak dotąd jest prawdopodobnie najczęściej słuchanym przeze mnie albumem w życiu. Doszło nawet do tego, że obejrzałem wszystkie filmy musicalowe, w których wystąpił – stanowiące chyba apogeum jego dziwacznych pomysłów. O ile nie żałuję żadnej godziny spędzonej z muzyką, to jej wersji filmowych nie polecam. Nawet, jeśli cały ten dandysowaty przepych, którym się otaczał, nabierał dzięki nim zarysów sensu, nie tracąc nic nie swojej zagadkowości.
Prince był dla mnie wyjątkowy jeszcze z innego względu. Ze wszystkich „pomnikowych” postaci, które odeszły w ostatnich latach, Prince’a akurat miałem okazję zobaczyć na żywo. I sam fakt, że chciało mi się jechać z Warszawy wyłącznie na jeden koncert, na festiwal, którego ze szczerego serca nie znoszę, żeby stać w błocie kilkaset metrów od sceny w tłumie kilkudziesięciu tysięcy ludzi i jeszcze się dobrze bawić, mówi chyba więcej niż najbardziej wymęczone statusy na Facebooku, od których zapełniła się dziś moja tablica. Dlaczego wymęczone? Bo Prince’a nie jest łatwo wspominać, choćby dlatego, że sam tego zadania specjalnie nie ułatwiał.
Do historii przeszły jego niezliczone wojny z nielegalnym udostępnianiem i kopiowaniem jego utworów, które rozkręciły się do tego stopnia, że pozwy dostawali nawet najbardziej gorliwi fani muzyka, którzy prowadzili strony fanowskie publikując tam bezprawnie, na przykład, zdjęcia z koncertów. Prince był niewątpliwie wizjonerem, ale wizjonerem z innej epoki; niedostępnym, butnym władcą z wyimaginowanego, zapomnianego królestwa z pałacem w Minnesocie – dla którego to, co dla nas futurystyczne, było po prostu językiem odwiecznej, wyśnionej tradycji. Nie wiem, na ile świadczy to o geniuszu, a na ile o szaleństwie, ale akurat w przypadku Prince’a jestem naprawdę skłonny uwierzyć w synergię tych dwóch sił. Synergię, dzięki której nie musiał on czekać na swój mit, ale był od początku na niego skazany.
fot. The Little Prince | Fauna93
Analizy i publicystyka od ludzi dla ludzi. Wesprzyj niezależne polskie media.