Imperium łagodności

Polska mocarstwem XXI wieku - prorocza wizja polskiej potęgi spędza sen z powiek Piotra Nesterowicza

15 lipca 2015

Mam sen. Podwójnie mglisty. Gdy się budzę, mara natychmiast się rozmywa. Tylko dzięki temu, że śnię go powtórnie, udaje mi się uzyskać więcej niż jedynie refleksy wspomnień. Obraz jest niekompletny, ale wreszcie znajduję słowo, którym go opiszę: imperium.

Teraz mglistość snu staje się oczywista. Marzę o imperium. Nie dalekim, wydumanym, fantastycznym. Przeciwnie, o swojskim, narodowym, patriotycznie bliskim. Polskie mocarstwo na początku XXI wieku. Nadzwyczaj mętny oksymoron. Zarazem tak pociągający, że nie mogę się powstrzymać. Szukam przesłanek. Przecież sny bywają prorocze.

Imperium proroctwa

Pierwszy trop jest łatwy do odnalezienia. Ostatnia przepowiednia, która kilka lat temu wywołała w Polsce uniesienie, liczy dwieście osiemdziesiąt sześć stron. George Friedman oburzyłby się na miano proroka, wszak nie na darmo w przedmowie do książki „Następne 100 lat. Prognoza na XXI wiek” napisał, że nie ma kryształowej kuli. Tłumaczy, że w chaosie historii dostrzega jedynie pewien porządek i przewiduje, jakie zdarzenia będą jego fundamentami lub zapalną iskrą, gdy ład zapłonie w ogniu kolejnej światowej wojny. Skoro jednak w wizji Friedmana tak poczesne miejsce odgrywa Polska, a mnie męczy sen o imperium, pośpiesznie odklejam od autora miano profety i dalej podążam śladem rozważań eksperta od geopolityki i prognozowania.

Początki, które opisuje, nie są obiecujące. Odrodzenie ambicji Rosji, chwiejność Unii Europejskiej, napięcia między Chinami a Japonią, rozwój świata muzułmańskiego pod przywództwem Turcji, a w środku my, bardziej przedmiot niż podmiot światowych rozgrywek. Świt wschodzi dla nas pod koniec lat dwudziestych XXI wieku, gdy Chiny rozpadają się na skłócone wewnętrznie państewka, rosyjski rewanżyzm wyczerpuje swoje zasoby, a w Europie Środkowej, Wschodniej i na Bałkanach spotykają się dwa przyszłe mocarstwa. Pierwszym jest postępująca śladem imperium otomańskiego Turcja, a drugim – Polska.

W latach trzydziestych polskie panowanie nad regionem przybiera jeszcze formę konfederacji z krajami bałtyckimi oraz Słowacją, Węgrami i Rumunią. Tylko dlatego, że różnice kulturowe i historyczne wciąż przeważają nad oczywistą – przynajmniej dla mnie, wciąż na wpół śniącego – korzyścią unii pod skrzydłami Rzeczpospolitej. Ale już dziesięć lat później do Polski wracają Inflanty, Wielkie Księstwo Litewskie, więcej, odradza się idea zjednoczonej przez Jagiellonów Europy, a to oznacza mariaż z Węgrami, a po nich Słowenią i Chorwacją.

Nie mogę odmówić sobie przytoczenia: „W tym scenariuszu Polska stanie się wielką i dynamiczną europejską potęgą, przewodzącą koalicji państw wschodnioeuropejskich”. W połowie XXI wieku moczymy stopy w naszym Adriatyku i rozbudowujemy nasz potencjał kosmiczny! Później musimy tylko przetrwać wojnę światową, w trakcie której wraży Turcy pustoszą Bałkany i Nizinę Węgierską, a początkowo sprzymierzeni z nimi Niemcy i Francuzi wbijają nam nóż w plecy. Nie z takich jednak przeciwności wychodziliśmy cało. Szybko liżemy rany i pod koniec stulecia jesteśmy potęgą numer 1 na kontynencie europejskim.

W tym miejscu właściwie powinienem się zatrzymać. Znalazłem przecież logiczny, przekonywujący wywód na dwustu osiemdziesięciu sześciu stronach. Niestety, Friedman pozostawia mnie z jedną, acz fundamentalną wątpliwością. Czy ze strachu przed agresją rosyjską urodzić się może wizja mocarstwa, sprawującego rząd dusz nad całą Europą Środkową? Czy trwoga, panika wręcz, jest uczuciem wystarczającym, by wyzwolić ogromne pokłady nie tylko patriotyzmu – temu nie raz daliśmy chlubny i krwawy dowód – ale i energii, która pchnie nas na zewnątrz, ponad narodowe obawy sąsiadów, dawne krzywdy, nieżyczliwe żarty i wzajemne kompleksy? Napędzi tak, by w roku 2050 jedną nogą stać w Bałtyku, a drugą w Adriatyku?
Nie, sam lęk nie wystarczy. Trzeba cofnąć się dwieście lat wstecz, w czasy, w których Polska stawała się mocarstwem ducha.

Imperium ducha

Niewiele brakowało, byśmy już w połowie XIX wieku stali się mocarzem ogólnoświatowym. A przynajmniej europejskim, bo nasza ówczesna wyobraźnia daleko poza Kaukaz i krymskie stepy nie sięgała. Nawet na przełomie wieków wiedzę geopolityczną o Azji kwitowaliśmy krótko: „Chińcyki trzymają się mocno”. Nie o transkontynentalny rozmach wówczas chodziło, ale o zwycięstwo ducha nad materią.

Sytuacja była wówczas dla Polski wysoce niekorzystna, trzej zaborcy u szczytu potęgi, a perspektywy odzyskania niepodległości mętniejsze niż sen, z którym tu się zmagam. Nie mówiąc o odbudowaniu mocarstwowych ambicji, które jedynie na kartach Sienkiewiczowskich sag grzmiały gromko i poważnie. Gdyby jednak nie nasz upadek w XVIII wieku, nigdy byśmy nie aspirowali do misji, którą kilkadziesiąt lat później wieścili  nam wielcy romantycy. Bo czy w kraju rozległym – od północy uczepionym Bałtyku (wątłym wprawdzie ramieniem, ale liczy się fakt), a na południu opartym na ciepłym Morzu Czerwonym (może bez paru brakujących kilometrów, co jednak jest mało istotnym szczegółem) – w takim silnym, europejskim państwie mogłaby urodzić się szalona myśl, że jesteśmy Mesjaszem narodów?

Bez przejmującej idei ciało staje się bezwolne. Silne może i bojowe, co daje się zaobserwować z bliska na stadionach w dzień ligowy, ale wciąż zaściankowe i lokalne. Może i „Polska dla Polaków” wygasi nieuzasadnione aspiracje na Podlasiu i Rzeszowszczyźnie, ugruntuje polskość na Śląsku i potwierdzi nienaruszalność granic pod Szczecinem, ale Friedmanowskiej prognozy nie udźwignie. Tu trzeba sięgnąć po coś potężniejszego, słusznego, po wizję, która poruszy narody, przynajmniej te europejskie, zsekularyzowane i zatopione w konsumpcji. A my ją mamy, wojnę o świat ducha już dawno wygraliśmy, wystarczy ją odkurzyć i w język nowych mediów oraz serwisów społecznościowych ubrać. A że sam właśnie skończyłem czterdzieści cztery lata, nic dziwnego, że Mickiewiczowskie zaklęcie mnie pociąga.

9195944224_922b0e4f3e_kFot. Jason Train/Flickr/CC

Doświadczenie podpowiada jeszcze, że ktoś mógłby wytknąć naiwne budowanie domu z kart. Cóż, skoro to również jest naszą specjalnością. Imperialną, można by rzec, wszak w latach trzydziestych zeszłego stulecia daliśmy dobry tego przykład. Nie wiem, czy na uczestników III Walnego Zjazdu Delegatów LMiR spłynęło oświecenie, czy owładnęła nimi wizja równie potężna jak ta Mickiewiczowska, ale 27 października 1930 roku porwali się na rzecz wielką. Tego dnia skromna, właściwie nic nie znacząca na światowej mapie dziejów Liga Morska i Rzeczna zniknęła, a jej miejsce zajęła Liga Morska i Kolonialna.

Jedno słowo, drobna zmiana w nazwie, a jakże dramatyczne poszerzenie horyzontów. Cztery lata później Liga kupiła ziemie w brazylijskiej Paranie i założyła pierwszą osadę dla naszych kolonistów. „Morska Wola” była zaledwie początkiem, za nią podążyły argentyńskie „Wanda” i „Jagoda”, nie można też zapomnieć o akcjach osadniczych w Boliwii, Paragwaju, Peru, Angoli, Mozambiku, o oddziałach Ligi w Kolumbii, Australii i Mandżukuo oraz o niemal zdobytych koloniach w Kamerunie, Togo, Francuskiej Afryce Równikowej i Gwinei.

Nie na darmo mówiono, że po I wojnie światowej należy nam się dziesięć procent dawnych kolonii niemieckich. Wiele pionierskich i kolonialnych towarzystw powstawało, by wesprzeć wysiłki Ligi. Madagaskar! Włos nas dzielił od przejęcia go od Francuzów, tak niewiele brakowało, by tropem Maurycego Beniowskiego i Arkadego Fiedlera podążyli inni polscy koloniści.

Liga Morska i Kolonialna była potęgą, przed wojną liczyła milion członków. Kto wie, jak by dzisiaj wyglądał postkolonialny świat, gdyby niemiecka agresja nie przerwała i tego snu o potędze.

Imperium łagodności

Moje rojenie o imperium staje się realne. Kręgosłupem są przewidywania eksperta od geopolityki, krwią w żyłach słowa wieszcza, a dla ludzi mniejszej wiary nie mniej inspirująca Liga Morska i Kolonialna. Teraz, by przyoblec marę w ciało i na zawsze zapomnieć o zwiewnej konsystencji sennego mirażu, sięgam po fantastę. Nie po Friedmana, już ustaliliśmy, że on mistykiem nie jest, ale Alana Deana Fostera, również Amerykanina, pisarza fantasy i science fiction (choć nie należy zapominać o horrorze, westernie, kryminale i współczesnej fikcji). Wiem, że podpieranie się twórcą fantastyki, i to nie najwyższych lotów – choć lista jest imponująca, to jednak taśmowo tworzone książkowe wersje Gwiezdnych Wojen, Star Treka, Obcego, Kronik Riddicka i Transformersów do arcydzieł gatunku nie należą – może wydawać się wątpliwym posunięciem.

Kiedy jednak otwieram „Polacy to ludzie łagodni”, wszystko staje się jasne. Już sam kontekst opowiadania powala na kolana. Jesteśmy w przededniu wystrzelenia przez Polskę rakiet kosmicznych, a młoda Amerykanka oskarża naszych rodaków, że wysyłają na Marsa misję, która zawładnie Czerwoną Planetą. Główny bohater musi ją przekonać, że: „Jesteśmy tak potężni, że nie musimy uciekać się do posunięć, o które nas posądza”.

2-15ÔÇôtlo-2500x1250Nowy numer już w sprzedaży

Michał (ów bohater) przysięga na swój honor, że nie to jest celem operacji. Przypomina Danie, tak ma na imię amerykańska dziewczyna, która w polskiej agencji kosmicznej odbywa staż (sic!), że przecież na Księżycu baz wojskowych nie założyliśmy, a mogliśmy. I żali się, że wszyscy uważają nas za wariatów, bo każdego kochamy. Nawet Niemców, chociaż gdy wypowiedzieli nam wojnę, to w sześć miesięcy ich pokonaliśmy. Czym uczyniliśmy wszystkim przysługę, unieszkodliwiając szaleńca, który konflikt wywołał,  z Niemiec zaś czyniąc monarchię demokratyczną wzorowaną na Polsce. Notabene z Göringiem jako królem.

Wizja Rzeczypospolitej będącej największą światową potęgą zniewala. I jest kompletna, szczególnie gdy zwróci się uwagę na przyczyny sukcesu. Tkwią głęboko w naszej historii i tradycji. Wystarczy posłuchać, jak Michał tłumaczy Danie podstawy polskiego ustroju:

– Jak wy możecie żyć w takiej tyranii – zawołała w podnieceniu. – Monarchia to przestarzała, archaiczna i despotyczna forma rządów. Żadne inne mocarstwo nie ma króla czy królowej.
– I żadne inne państwo świata nie dorównuje potęgą Rzeczypospolitej – z tej samej przyczyny. Cóż może być złego w „tyranii” zapewniającej swym obywatelom najwyższy standard życiowy na świecie? Tak, mamy prawdziwego króla, sprawującego władzę absolutną. Przez pięć lat. A potem wybieramy nowego króla lub królową spośród książąt i szlachty. To jest dobry system. […] Nasze osiągnięcia zawdzięczamy unikaniu waszych błędów. Dam ci jeden przykład: aby zmienić system telewizyjny Rzeczypospolitej na trójwymiarowy, król podpisał proklamację. W wiele lat po tym u was nadal trwają dyskusje, komu przysługują takie prawa.

W końcu okazuje się, że podejrzenia Dany były częściowo trafne. Wprawdzie celem nie był Mars, ale Polacy umieszczają na orbicie stację kosmiczną. Wypełnioną arsenałem zdolnym zniszczyć wszystkie wyrzutnie nuklearne na ziemi. Oto Gwiezdne Wojny – te George’a Lucasa, Ronalda Reagana i George’a Friedmana – w polskich wykonaniu.
Wszystko w jednym, szczytnym celu:

Czy nie rozumiesz? Wobec rozprzestrzeniania broni nuklearnej na świecie ktoś musiał wystąpić i powiedzieć: «Nie wygłupiajcie się z tą nową zabawką, bo dostaniecie klapsa!» Król i Rada Najwyższa, aczkolwiek niechętnie, postanowili, że musimy wziąć ten obowiązek na siebie. Jesteśmy obecnie zbyt blisko gwiazd, Dano, żeby ryzykować powrót do dawnego pełzania. Polska nie wypowiedziała wojny żadnemu państwu już od stuleci.

Teraz wiem, że niepotrzebnie przebijałem się przez dwieście osiemdziesiąt sześć stron prognoz George’a Friedmana. Na darmo odświeżałem obarczone szkolną traumą lektury Mickiewicza i Słowackiego. Zbytecznie podążałem śladem Ligi Morskiej i Kolonialnej na Madagaskar. Mój sen o imperium jest tutaj, na stronach krótkiego opowiadania z 1976 roku.

*

Jedna tylko myśl nie pozwala mi zasnąć i dalej śnić o światowej potędze. Męczy mnie zdanie, które Foster umieścił na samym końcu swojego opowiadania: „Polacy byli łagodnymi ludźmi…”.

Czy Polacy są łagodnymi ludźmi? I czy ludzie łagodni tworzą imperia?
Muszę się z tym przespać.

Dajemy do myślenia

Analizy i publicystyka od ludzi dla ludzi. Wesprzyj niezależne polskie media.