Komentarze
Polityka
Strona główna
Świat
Zmęczeni zwycięstwami
29 kwietnia 2025
17 listopada 2015
W związku z powołaniem nowego rządu najwięcej emocji w mediach wzbudziły nominacje dla barwnych „trzech muszkieterów”, którzy zajmą się sprawami wojska, sprawiedliwości i służb specjalnych, a także – pozakonstytucyjna pozycja D’Artagnana, który najwyraźniej woli mieć wpływ na bieg spraw, ale nie chce ponosić za to odpowiedzialności i zamierza pozostać „nieformalnym naczelnikiem”. Swoją drogą, dostrzegam pewien paradoks w tym, że wielu liderów opinii sceptycznie nastawionych do powyborczych porządków w Polsce jednocześnie krytykuje Jarosława Kaczyńskiego za to, że sam nie podjął się misji sformowania rządu, a Mariusza Kamińskiego, Antoniego Macierewicza i Zbigniewa Ziobrę – za to, że do nowego rządu weszli. Zgadzam się, że uczciwiej byłoby, żeby premierem został Kaczyński, ale właśnie dlatego przyjmuję z dobrodziejstwem inwentarza nominacje dla Kamińskiego, Macierewicza i Ziobry, bo dzięki temu przynajmniej wiemy, że nie będą oni sterować obronnością, wymiarem sprawiedliwości i działaniem służb z tylnego siedzenia.
Czytaj najnowsze wydania Res Publiki: o wychowaniu do innowacyjności, o potrzebie mocy i o radykalizmie miejskim. Wszystkie dostępne są na stronie naszej księgarni
Żaden z nich nie będzie jednak wicepremierem, mimo że jeden z nich jest liderem oddzielnej wobec PiS formacji politycznej (Zbigniew Ziobro jako prezes Solidarnej Polski), a inny zajmuje stanowisko, które połączone było z funkcją wicepremiera w ustępującym rządzie Ewy Kopacz (Tomasz Siemoniak jako szef MON). Tymczasem w skład prezydium rządu weszli tym razem: minister rozwoju (Mateusz Morawiecki, doświadczony i wszechstronnie wykształcony bankowiec, menedżer i ekonomista, zarazem absolwent historii na Uniwersytecie Wrocławskim), minister kultury i dziedzictwa narodowego (Piotr Gliński, profesor nauk humanistycznych, socjolog, magister ekonomii Uniwersytetu Warszawskiego) oraz minister nauki i szkolnictwa wyższego (Jarosław Gowin, doktor w Instytucie Studiów Politycznych PAN, absolwent historii filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego). Ich nominacje są ewenementem z co najmniej trzech powodów.
Po pierwsze, ciekawa jest sama pozycja ministrów nauki i kultury jako wicepremierów. Po 1989 roku wicepremierami zostawali przeważnie ministrowie spraw wewnętrznych i/lub ministrowie finansów – oraz ministrowie desygnowani przez koalicjanta (stąd w najnowszej historii Polski pewna nadpodaż ministrów rolnictwa-wicepremierów wskazywanych przez PSL i Samoobronę). Odpowiednikiem ministra nauki piastującym stanowisko wicepremiera był ostatnio Aleksander Łuczak (PSL) jako przewodniczący Komitetu Badań Naukowych w rządzie Józefa Oleksego w połowie lat 90., natomiast połączenie funkcji wicepremiera i ministra kultury nie zdarzyło się w Polsce od czasów „późnego Gierka” (funkcje te łączył Józef Tejchma w rządzie Piotra Jaroszewicza w drugiej połowie lat 70.). Na tym tle teka wicepremiera-ministra rozwoju wydaje się bardziej osadzona w tradycji III RP; ostatnio porównywalną funkcję pełnił Jerzy Hausner jako minister gospodarki i pracy (koordynator polityki gospodarczej i społecznej) w rządach Leszka Millera i Marka Belki, a wcześniej Leszek Balcerowicz jako minister finansów w rządach Tadeusza Mazowieckiego i Jana Krzysztofa Bieleckiego.
Po drugie, warto zastanowić się co kryje się za akurat takimi nominacjami. O ile fotel wicepremiera i ministra rozwoju (z prerogatywami umożliwiającymi koordynację polityki gospodarczej rządu) to zapewne najwyższa możliwa politycznie nobilitacja dla Mateusza Morawieckiego jako specjalisty, który przechodzi do administracji rządowej po sukcesach w sektorze bankowym, o tyle fotel ministra nauki dla Jarosława Gowina (lidera Polski Razem i jedynego reprezentanta tej partii w rządzie), a zwłaszcza teka ministra kultury dla Piotra Glińskiego (tak wiele razy zgłaszanego jako kandydat na premiera) to nominacje, które można odczytywać jako rodzaj politycznego odstawienia na boczny tor, a dodanie obu panom funkcji wicepremierów brzmi trochę jak nagroda pocieszenia. Niezależnie od tego kapitał społeczny i kulturowy zebrany przez wszystkich trzech wicepremierów zarówno z racji wykształcenia, jak i w ramach pozapolitycznej kariery zawodowej będzie miał wpływ na to, jak współtworzyć będą politykę rządu jako zastępcy Beaty Szydło i jak zarządzać będą resortami, które im powierzono.
Mateusz Morawiecki ma zadanie z nich wszystkich najtrudniejsze, a własną sytuację wyjściową najbardziej niewdzięczną. Zostaje ministrem „rozwoju”, a nie finansów, więc musi uwzględniać nie tylko ekonomiczny, lecz także społeczny bilans zysków i strat. Raczej nie uniknie przy tym porównań z Jerzym Hausnerem, i zapewne tak jak on będzie musiał toczyć nierówną walkę z oporem „materii” i aparatu polityczno-biurokratycznego. Będzie to trudne przy prawie zupełnym braku politycznego zaplecza. Co gorsza, na zamianie posady w sektorze bankowym na rządową prawdopodobnie straci przynajmniej finansowo.
Jarosław Gowin pełnił przez półtora roku w drugim rządzie Donalda Tuska funkcję ministra sprawiedliwości. Wówczas, jego nieprawnicze wykształcenie i brak bliższych kontaktów ze środowiskiem sędziów i prokuratorów było wskazywane jako atut, dający możliwość oglądu spraw na chłodno, świeżym okiem, z zewnętrznej perspektywy. Z czasem okazało się, że dwie największe firmowane przez niego reformy – deregulacja dostępu do zawodów i reorganizacja sądów rejonowych – przyniosła co najmniej tyle samo strat, co zysków (reforma sądów została cofnięta jeszcze przez rząd PO-PSL, zaś w wielu formalnie zderegulowanych zawodach liczą się dzisiaj tylko ci, którzy zdążyli uzyskać uprawnienia przed deregulacją). Jarosław Gowin na czele Ministerstwa Nauki – do którego, jak twierdzi PiS, trafił na własne życzenie – również jest człowiekiem „z zewnątrz”: od dawna dosyć luźno związany ze środowiskiem akademickim, zarazem jako lider Polski Razem niemal równie luźno związany z Prawem i Sprawiedliwością. Z jednej strony jest gwarantem, że nauka i szkolnictwo wyższe nie będą bezrefleksyjnie poddawane ideologizacji przez PiS, z drugiej – niewykluczone, że zechce przeprowadzić w swoim resorcie reformy w duchu programu własnego ugrupowania, idące np. w stronę komercjalizacji wyników badań czy wprowadzenia jakichś form odpłatności za studia. A może, jako humanista i konserwatysta uzna, że największą siłą polskiej nauki jest jej autonomia i tradycja, a jedyne co trzeba zderegulować, to wszystkie te wprowadzone w ostatnich latach wytyczne, które próbują ową autonomię i tradycję naruszyć – systemem rankingów, parametryzacji, akredytacji, indeksowania, grantów i punktów ECTS? Niektórzy naukowcy, zmęczeni rozrostem biurokacji, właśnie na to liczą. Inni boją się tej starej-nowej wsobności. Niewykluczone jednak, że Jarosław Gowin będzie swoim resortem po prostu administrował – zajmując się przede wszystkim politycznym „wicepremierowaniem” i czekając na pierwszą większą kompromitację Antoniego Macierewicza, by następnie przejąć po nim ministerstwo obrony.
Piotr Gliński jako minister kultury i dziedzictwa narodowego to z kolei największa niespodzianka dla wszystkich, którzy wyobrażali sobie na tym stanowisku Jarosława Sellina (chyba włącznie z samym zainteresowanym, który wszak zdążył już kilkakrotnie przedstawić w mediach założenia polityki kulturalnej nowego rządu). Dopiero czas pokaże, czy oddelegowanie do resortu kultury Glińskiego było sposobem na zapewnienie mu jakiejkolwiek teki jako kandydatowi na wicepremiera, czy – przeciwnie – chodziło o zahibernowanie jego politycznych ambicji i zesłanie go do Sulejówka, zanim okoliczności nie pozwolą mu odegrać ważniejszej roli w państwie. Być może jednak nominacja ta jest także okazją, choćby nawet wbrew intencjom pomysłodawców, do podniesienia rangi ministerstwa kultury, które dotychczas – podobnie zresztą jak ministerstwo nauki – nie kojarzyło się z „robieniem wielkiej polityki” ani „załatwianiem ważnych spraw dla Polski”, lecz raczej z wydawaniem pieniędzy na „fanaberie elit” pod płaszczykiem inwestowania w miękkie kompetencje społeczeństwa. Ciekawe też, jakie motywacje i plany ma sam Gliński. Jakich zastępców sobie dobierze w ministerstwie – czy znajdą się wśród nich wspomniany już Jarosław Sellin albo Kazimierz Michał Ujazdowski, minister kultury w rządach Jerzego Buzka, Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego, który w obecnym rozdaniu był typowany na ministra spraw zagranicznych? Czy ministerstwo zostawi wiceministrom, a sam będzie przede wszystkim wicepremierem – jako jedyny zastępca Beaty Szydło z legitymacją partyjną Prawa i Sprawiedliwości? Czy przeciwnie, zaszyje się w gabinecie w Pałacu Potockich i już nigdy nie odpowie na pytanie, czy ma pomysł na politykę kulturalną w Polsce?
Premier – etnolożka. Wicepremierzy – historyk, filozof i socjolog. Skład prezydium rządu Beaty Szydło przekonuje, że wbrew powszechnej opinii jest w Polsce praca dla humanistów. Nawet, jeśli dzieje się to niezależnie od ich wykształcenia, przy odrobinie szczęścia i starań mają oni dostęp do najwyższych stanowisk w państwie. Oto ewenement numer trzy.
fot. sejm.gov.pl / Rafał Zambrzycki
Analizy i publicystyka od ludzi dla ludzi. Wesprzyj niezależne polskie media.