Aktualności
Darmowe
Polityka
RPN
Strona główna
Świat
Półprzewodniki i ananasy
1 kwietnia 2025
11 stycznia 2013
Polityka państwa zależy od tego, jaka jest polityka miejska, i to na przykładzie miasta można zobaczyć, co trapi dziś Polskę. Konieczne jest szukanie pomysłów, które dawałyby szansę na awans cywilizacyjny. „Wymyślenie siebie”, znalezienie sposobu na funkcjonowanie miasta, przyciąganie do niego nowych idei, ludzi i środków.
Dzisiaj miasto stało się tematem dyskusji, a nawet ostrych sporów. Jednak coraz częściej poza gabinetami polityków i salami posiedzeń rady miejskiej. To coś nowego. Do tej pory miasta nie budziły aż tak wielkiego zainteresowania. Co się zmieniło? Jest kilka powodów. Jednym z nich jest wielki proces urbanizacji. Wsie coraz częściej są porzucane lub urbanizowane, a życie w nich coraz bardziej przypomina miejskie. Miasto jest też łatwiejsze do ogarnięcia. To tu lepiej widać bolączki współczesnego życia i łatwiej szukać na nie odpowiedzi. Pojawiła się nawet – to już zjawisko globalne – moda na miejskość, przy czym miasta zastępują coraz mniej wydolne państwo narodowe: prowadzą niezależną politykę zagraniczną, rozwojową, bywa, że także bezpieczeństwa (np. wobec zagrożeń terrorystycznych). Parafrazując słowa Daniela Bella: niektóre miasta na świecie stały się zbyt duże w stosunku do państw, choć są zbyt małe, by stać się suwerennymi podmiotami.
Coraz bardziej widoczne staje się też to, że miejskie życie na nowo organizuje polską polityczność, a co za tym idzie, polską politykę. To miasto oferuje namacalne poczucie wspólnoty. To tu możemy testować nasze możliwości, prawa i sposoby korzystania z nich. To tu odbywa się proces oswajania demokracji, której uczymy się poprzez bezpośrednie, codzienne doświadczenie. Jeżeli osądzać stan naszych miast na podstawie doniesień mediów, nie jest on najlepszy. Owszem, polska samorządność to jedno z największych osiągnięć przemian po 1989 roku. Reforma samorządowa z 1999 roku oddała zaś gminom więcej kompetencji i swobody niż w większości państw UE. Wiele miast potrafiło to wykorzystać. To za sprawą samorządów zaszła w nich radykalna zmiana. A jednak mieszkańcom przestają wystarczać nowe chodniki, lepsze autobusy i coraz bardziej futurologiczne biurowce. Dlaczego? Skąd ich upominanie się o lepszą przestrzeń publiczną, dostępną dla wszystkich, o inną politykę mieszkaniową i o inny sposób myślenia o kulturze w mieście? Co wreszcie rozmaite dyskusje, ale też akcje i protesty mówią o naszych miastach i rządzących nimi? Na te wszystkie pytania nie ma jednej prostej odpowiedzi.
W miastach w mniejszej skali powielane są podstawowe problemy państwa, dlatego warto im się przyglądać ze szczególną uwagą. Stale mamy do czynienia m.in. z nieciągłością instytucjonalną, zarzucaniem wieloletnich planów przygotowanych przez poprzedników, a nawet porzucaniem konkretnych inwestycji. Znamienne są słowa prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza, który kilka miesięcy temu w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” mówił: „W Polsce nie ma pamięci instytucjonalnej. Myślenie, że deklaracje złożone przez poprzednie ekipy nie obowiązują, jest naturalne”. Po czym dodawał, iż nikogo już nawet nie dziwi, że „kolejne rządy nie dotrzymują umów swoich poprzedników”.
Przy takiej postawie rządzących trudno myśleć nie tylko o realizacji dalekosiężnych strategii, ale nawet bardziej skomplikowanych inwestycji. Zakreślana wyborczym kalendarzem pięcioletnia perspektywa bywa zbyt krótka. Emblematycznych wręcz przykładów dostarcza właśnie Warszawa, poczynając od budowy drugiej linii metra – kolejne ekipy rządzące bez skrupułów wyrzucały do kosza projekty przygotowane przez swoich poprzedników – po gmach Muzeum Sztuki Nowoczesnej, który miał zmienić centrum miasta, stać się jednym z narzędzi jego modernizacji, wprowadzenia w XXI wiek. Ten ostatni przypadek to także pokaz urzędniczej nieudolności. Dziś chyba tylko władze miasta nie zauważają, że zerwanie umowy z Christianem Kerezem to jest przede wszystkim ich kompromitacja. Przypadek Warszawy jest zresztą szczególnie ważny, bo wiele mówi o zmianach, jakie zaszły w naszej polityce i sposobie jej uprawiania.
Trudno doszukać się wizji, której podporządkowana byłaby polityka stolicy. Nie pomoże wertowanie rozmaitych dokumentów strategicznych ani też wsłuchiwanie się w wypowiedzi rządzących. Nie znajdzie się nawet śladów ideowego programu, jakiejś wizji miasta. Triumfuje za to społeczna polityka – skuteczna i bezideowa – polegająca na dostosowaniu się do nastroju wyborców. Dobrze pokazuje ten zabieg wykorzystanie Barometru Warszawskiego, czyli realizowanych na zamówienie ratusza badań opinii mieszkańców stolicy. Hanna Gronkiewicz-Waltz demonstracyjnie wsłuchuje się w jego wyniki, by na ich podstawie podejmować odpowiednie decyzje. To zapewne jeden z powodów, dla których nadal cieszy się wysokim poparciem (obecnie to 52 proc.). Jednak cena jest duża – zamiast wyborów politycznych mamy plebiscyt. Takie działanie pozwala odpowiadać na bieżące potrzeby społeczne, ale nie daje nadziei na przyszłość. Ogranicza się bowiem do teraźniejszości, nie zważając na wyzwania trudniejsze do uchwycenia, bo długoterminowe i fundamentalne dla miasta.
Zaraz, zaraz – ktoś może powiedzieć – przecież budowana jest druga linia metra, nowy most, trwają remonty dróg. To wszystko prawda. Tyle że realizowany jest program niezbędnego minimum. Jest to zrozumiałe w sytuacji kryzysu i niepewności jutra, ale przecież tej wizji nie było wcześniej, przed kłopotami na Wall Street. Wręcz przeciwnie, mimikra jest przedstawiana przez rządzących (zarówno Warszawą, jak i krajem) jako zaleta i remedium na rozmaite ekscesy przeciwników politycznych. Tylko czy „polityka ścibolenia” nie skazuje miasta na dryf rozwojowy, przed którym w skali całego państwa przestrzega prof. Jerzy Hausner?
Wiadomo już, że wyczerpują się zasoby, które dotychczas były dźwigniami rozwoju. A jedyne niepodważalne osiągnięcie ekipy Gronkiewicz-Waltz, czyli stworzenie sieci sprawnej komunikacji obejmującej całą stołeczną aglomerację, rozsypuje się na naszych oczach.
Konieczne jest zatem szukanie, które dawałoby szansę na awans cywilizacyjny. „Wymyślenie siebie”, znalezienie sposobu na funkcjonowanie miasta, przyciąganie do niego nowych idei, ludzi i środków. Utopia? Niekoniecznie. Klasycznym już przykładem jest baskijskie Bilbao, niegdyś podupadające przemysłowe miasto, które dzięki odważnym i przemyślanym inwestycjom (nie tylko ikoniczne Muzeum Guggenheima autorstwa Franka O. Gehry’ego), potrafiło przyciągnąć wielkie firmy, stać się centrum usług, wreszcie jedną z największych atrakcji turystycznych Hiszpanii.
Przykładem nowszym jest Londyn. Tegoroczna olimpiada posłużyła do zmiany East Endu, uboższej, wschodniej części miasta. Wznosząc obiekty sportowe, nie tylko myślano o ich wykorzystaniu po zakończeniu igrzysk, ale konsultowano to z mieszkańcami. Podobnie było z pozostałą infrastrukturą. A nasze Euro 2012? Co się stało w Warszawie poza wybudowaniem stadionu? Oczywiście, inna była skala imprezy i zaangażowanych w nią środków. Czy jednak podjęto jakąkolwiek próbę istotnego polepszenia funkcjonowania Pragi? Jedyne, co przyszło do głowy prezydent stolicy, to propozycja wybudowania w miejscu stadionów biurowców (wcześniej chciała je budować w miejscu parku Świętokrzyskiego). A przecież wyjątkowa jest skala problemów tej dzielnicy (jak podała niedawno „Gazeta Wyborcza”, ok. 40 proc. mieszkań miejskich jest bez łazienki, a ok. 26 proc. – nawet bez w.c.!). Można wreszcie podać przykłady polityki takich miast jak Gdynia, Rzeszów czy Wrocław. Ich prezydenci są gotowi postawić, a następnie konsekwentnie realizować długofalowe cele, choć bywa to politycznie ryzykowne i nie zawsze daje szybkie efekty.
Rządzący wielu miastami mają dziś władzę, którą nierzadko można porównać z niewielkimi państwami. Budżet Warszawy jest nieco większy od budżetu Albanii i tylko nieco mniejszy niż Mołdawii, a zastępy urzędników i pracowników jednostek samorządu terytorialnego to mała armia. Tymczasem słabo jest ze skutecznością, czego szczególnie boleśnie doświadczono podczas katastrofy budowlanej przy budowie metra w sierpniu br. Mają także problem z legitymizacją społeczną. Owszem, władze pochodzą z wyborów powszechnych, ale nie potrafią spostrzec, że dziś to dość słaby mandat. Wyborcy – m.in. za sprawą sprawnych speców od politycznego marketingu – zbyt często poddają się emocjom. Te zaś szybko gasną i pozostaje jedynie pustka. We współczesnej demokracji rządzący muszą wciąż zabiegać o poparcie, a te zdobywa się w realnej debacie z obywatelami.
Media w ostatnich miesiącach były pełne doniesień o kolejnych protestach mieszkańców stolicy, o dziwacznych działaniach jej włodarzy i zaskakujących ich wypowiedziach. Sprawy, które wywoływały sprzeciw, dotyczyły zazwyczaj niewielkich grup: rodzice protestowali przeciwko likwidacji szkolnych stołówek, ludzie kultury demonstrowali oburzeni polityką miasta wobec stołecznych teatrów, squattersi walczyli o swoje lokum. Warszawiacy coraz głośniej zaczynają artykułować swe oczekiwania wobec rządzących, ci zaś nie tylko mają trudności z udzielaniem na nie odpowiedzi, lecz w ogóle z uznaniem ich za partnerów do rozmowy. Jednak dziś już dobrze widać, że dynamicznie zmieniające się miasto potrzebuje drugiego oddechu demokracji, a obecna formuła sprawowania władzy się wyczerpuje. Być może wreszcie dostrzegą to obecnie rządzący Warszawą.
Nie można już uciekać od podmiotowego traktowania mieszkańców bez ich wysłuchania i podjęcia dialogu, nawet jeżeli wysuwane przez nich postulaty bywają mało realne. Tymczasem wprowadzone od pewnego czasu konsultacje społeczne najczęściej ograniczają się do tworzenia pozorów lub są jedynie PR-owską zagrywką. A lista spraw do załatwienia jest przecież długa i z wieloma z nich mogą wiązać się konflikty i niepokoje. Konieczna jest chociażby zmiana sposobu planowania przestrzennego miasta i tworzenie planów rozwoju służących mieszkańcom, i to długoterminowych, a nie uchwalanych fragmentami i dla zaspokojenia bieżących potrzeb pojedynczych inwestorów. Przede wszystkim zaś kierunek zmian w mieście trzeba nakreślać konsekwentnie i biorąc odpowiedzialność za podejmowane wybory.
Dzisiaj brak modernizacyjnej wizji może skazać na dryfowanie. To grozi Warszawie. Jej, a także wielu innym miastom przydałaby się zatem ożywcza zmiana, którą mogłoby wymusić np. ograniczenie liczby kadencji prezydenta. To zakreślałoby horyzont czasu, w którym politycy mogą się wykazać, by potem ustąpić miejsca innym. Tylko czy te same odpowiedzi mają zastosowanie do skali państwa? Trudno przecież nie zauważyć, że polityka polska stała się ledwie teatralnym spektaklem bez konsekwencji. Wciąż z tymi samymi aktorami.
Artykuł ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 27 grudnia 2012.
Analizy i publicystyka od ludzi dla ludzi. Wesprzyj niezależne polskie media.