Kultura
Rozmowa
RPN
Strona główna
Technologia
Wino lepsze od pączka? Neuroenolożka tłumaczy, jak nasz mózg czasem oszukuje
31 maja 2025
Ostatni kwartał w Hollywood tradycyjnie nazywany jest „sezonem oskarowym” – to wtedy ma swoją premierę zdecydowana większość produkcji konkurujących o najważniejsze wyróżnienie. I choć końcoworoczne daty premier takich filmów jak „Snajper” czy „Selma” zdają się potwierdzać, że ten trend ciągle trzyma się mocno, to niektórzy z faworytów wyłonili się znacznie wcześniej. „Birdman” miał swoją premierę na sierpniowym festiwalu w Wenecji, a „Grę tajemnic” kilka dni później mogli obejrzeć widzowie na odbywającym się w Colorado Telluride Film Festival – a to jeszcze nic w porównaniu do reszty kandydatów.
Zarówno „Grand Budapest Hotel”, jak i „Boyhood”, są obrazami wyróżnionymi na ubiegłorocznym festiwalu w Berlinie, którego najnowsza edycja zresztą właśnie się zakończyła. Jeszcze wcześniej, bo na festiwalu w Sundance, wyświetlany był „Whiplash”.
Amerykańską Akademię Filmową – oprócz wielu innych rzeczy – od lat oskarża się o wybiórczość w dobieraniu nominowanych filmów. Odkąd zwiększono liczbę nominacji z pięciu do dziesięciu w głównej kategorii kilka lat temu, coraz częściej otwarcie mówi się o tym, że to nominacje tworzą „filmy oskarowe” i budują ich kapitał komercyjny czy krytyczny. Czy naprawdę taka „Teoria wszystkiego” – poprawnie zrobiona ciekawostka, raczej ze szkoły telewizyjnych biopików produkcji BBC – doczekałaby się w Polsce nie tylko kinowej dystrybucji, ale też jakichkolwiek krytycznych publikacji, gdyby nie nobilitacja ze strony Akademii?
Tegoroczne rozdanie nominacji i coraz czytelniej krystalizujący się przez ostatni miesiąc faworyci dowodzą ciekawej oraz wartej odnotowania zmiany wśród członków Akademii – kino europejskie, wobec kryzysu Hollywood i zanikaniu tzw. „kina środka” wobec rosnącego podziału pomiędzy światem blockbusterów a niezależnych, budżetowych produkcji, zyskuje na znaczeniu. Obieg festiwalowy okazał się być nie tylko przyjazną przestrzenią dla twórców zza Oceanu – tego rodzaju komunikację obserwowaliśmy przez długie lata na Berlinale czy w Cannes – ale tym razem rónież wygenerował na tyle potężny hype i prestiż, żeby „wygrać” im oskarowe nominacje. Ten kryzys Hollywood, którego skutkiem jest otwarcie się na rekomendacje branży europejskiej, widoczny jest zresztą w jednym najczęściej typowanych do głównej statuetki obrazów – oś krytyczną „Birdmana” wyznacza w końcu antynomia pomiędzy kinem wielkich wytwórni a wyrażającymi autorskie ambicje produkcjami artystycznymi.
Szanse za zwycięstwo film Alejandro Gonzáleza Iñárritu pozostają zagadką. Frontrunnerem według niemal wszystkich analityków i dziennikarzy pozostaje „Boyhood” Richarda Linklatera. Nie tylko dlatego, że sam trwający blisko dwanaście lat proces tworzenia filmu sprawia, że jego kandydatura wypada z miejsca znacznie bardziej spektakularnie od reszty konkurencji. O ile „Boyhood”, pomimo swojej sztandarowej sztuczki, pozostaje raczej łatwo przyswajalnym filmem, pracującym na uniwersalnych emocjach: melancholii dorastania i tęsknoty za dzieciństwem. Jest również wybitnie „amerykański” – jego akcja dzieje się w końcu w rodzinnym stanie Linklatera, Teksasie. „Birdman” znacznie odważniej igra z formalnymi konwencjami. Choć jest to wciąż najłatwiejsza w odbiorze pozycja twórcy „Amores Perros”, to pomimo budowania dramaturgii zgodnie z regułami porządnie trzymającego w napięciu komedio-thrillera, sięga ona po znacznie bardziej awangardowe środki. Iñárritu może być zarówno wielkim przegranym niedzielnej ceremonii, jak i zgarnąć całą pulę najważniejszych nagród. To nie jest „typowo” oskarowy film – i choć historia nas uczy, że takie zazwyczaj spektakularnie przegrywały, to nie można całkowicie przekreślać jego szans.
Na niekorzyść budzącego wyjątkowo skrajne emocje „Birdmana” może zapracować system głosowania, jaki decyduje o wyborze zwycięzców. Piał o nim ostatnio na łamach portalu IndieWire Tom Brueggemann. Wybierając swoich faworytów głosujący szeregują wszystkie ubiegające się o Oskara filmy od najlepszego do najgorszego. Za każde miejsce przyznawana jest następnie określona ilość punktów. Obraz z ich najmniejszą ilością zostaje wyeliminowany, po czym na jego miejsce „wskakuje” film o pozycji o oczko niższej, a liczenie zaczyna się od nowa. Cała procedura powtarzana jest do momentu aż wyłoniony zostanie zwycięzca. Nietrudno zgadnąć, że choć tego rodzaju rozwiązanie dobrze odzwierciedla rozkład gustów uczestników głosowania, to faworyzuje konsensus kosztem skrajności – teoretycznie statuetkę może otrzymać kandydatura, która u nikogo nie znalazła się na pierwszym miejscu, ale wśród przeważającej większości okupowała pierwszą trójkę. Stąd mocniejszym typem wydaje się jednak powszechnie lubiany „Boyhood”. Jedyną w miarę pewną dla Iñárritu kategorią pozostaje konkurs na najlepsze zdjęcia – nagrodzenie Emmanuela Lubezkiego byłoby w tym wypadku nie tylko wyróżnieniem za sam wygląd filmu, co podkreśleniem jego eksperymentalnych walorów, ujawniających się w stylizowaniu całości na długie, agresywne i dynamicznie prowadzone pojedyncze ujęcie.
Najmniej wątpliwości pozostawiają kategorie aktorskie. J.K. Simmons, za świetną rolę sadystycznego nauczyciela jazzu w „Whiplash”, ma statuetkę w kieszeni, podobnie, jak inna weteranka Hollywood – Patricia Arquette („Boyhood”). Ciekawą wariację na temat corocznego zwyczaju nagradzania ról, które wymagają od aktorów ingerencji we własne ciało (przytycia bądź zrzucenia kilku kilogramów, silnej charakteryzacji) proponuje tegoroczny rozkład faworytów do statuetek za najlepszą rolę żeńską i męską. Postacie, w które wcielają się kolejno Julianne Moore w „Still Alice” i Eddie Redmayne w „Teorii wszystkiego” wyrażają w zasadzie tę samą niekompatybilność „ducha i ciała” – tylko w dwóch różnych, skrajnych wariantach.
Moore gra chorą na Alzheimera pięćdziesięcioletnią lingwistkę. Śledzimy przebieg jej choroby od pierwszych objawów do zaawansowanego stadium, obserwując, w jaki sposób drąży ona zdrowe, mające przed sobą jeszcze wiele lat życia ciało. To rola, na którą Julianne Moore – ciągle nienagrodzona Oskarem – czekała od lat. Jako Alice Howland ma szansę nie tylko wykazać się swoją warsztatową biegłością, ale też pokazać, jak szerokie jest jej spektrum aktorskich możliwości. „Still Alice” to kilka ról w jednym, podczas których zmieniają się zachowania, manieryzmy i osobowość głównej bohaterki. To będzie zasłużona statuetka – nawet jeżeli rodzinny wątek filmu tkwi po uszy w melodramatycznych kliszach.
Podobnie bezpiecznym przedstawicielem gatunku dramatu biograficznego jest „Teoria wszystkiego”, nawet jeśli nie sposób odmówić jej pewnego naiwnego, romantycznego uroku. Nie sposób również odmówić odtwórcy głównej roli, znanemu do tej pory raczej z ról drugoplanowych Eddiemu Redmayne’owi, imponującej technicznej precyzji w odtwarzaniu tracącego władzę nad własnym ciałem Stephena Hawkinga. Razem ze świetną Felicity Jones tworzy on tandem, który raczej przyniesie mu zwycięstwo – o ile oczywiście nie zabierze mu go minimalną przewagą Michael Keaton za „Birdmana”.
Interesujące będą decyzje Akademii w kategoriach najlepszego filmu dokumentalnego i najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Polityczny wymiar rywalizacji pomiędzy „Idą” a „Lewiatanem” zarysowałem w swoim poprzednim tekście, ale na obecną chwilę to polska kandydatura wydaje się mieć minimalnie większe szanse na zwycięstwo. O ile wybór pomiędzy obrazami Pawlikowskiego i Zwiagincewa zależy głównie od tego, czy Akademia zdecyduje się zabrać głos w sprawie kryzysu na Ukrainie, to bardzo prawdopodobna wygrana dokumentu o Edwardzie Snowdenie „Citizenfour” (i zbliżający się film fabularny Olivera Stone’a) będzie mocnym wyrazem sprzeciwu „liberalnego Hollywood” wobec polityki rządu Stanów Zjednoczonych w kwestii tzw. „whistleblowerów”.
Być może jednak, zważywszy na inne kontrowersje, którymi obrosła tegoroczna gala, Akademia będzie po prostu potrzebować jakiejś formy legitymizacji swojego „liberalizmu”. Nagrodzenie „Selmy” statuetką za najlepszą piosenkę jej raczej tego nie przyniesie.
Analizy i publicystyka od ludzi dla ludzi. Wesprzyj niezależne polskie media.