Emigracja z translatorem

Vampire Weekend może być najbardziej nieodpowiednim zespołem w najbardziej nieodpowiednim miejscu i czasie. “Słodcy, biali chłopcy” (jak słusznie zauważa Kuba Ambrożewski; zresztą jest to zarzut najczęściej wobec nich wysuwany) śpiewają o życiu amerykańskiej młodzieży, ubierając teksty w melodie z multi-folkowej, afrykańsko-karaibskej tradycji. Ostatnio, skuszony ich nazwą, na koncert VW wybrałRead more

21 grudnia 2010

Vampire Weekend może być najbardziej nieodpowiednim zespołem w najbardziej nieodpowiednim miejscu i czasie. “Słodcy, biali chłopcy” (jak słusznie zauważa Kuba Ambrożewski; zresztą jest to zarzut najczęściej wobec nich wysuwany) śpiewają o życiu amerykańskiej młodzieży, ubierając teksty w melodie z multi-folkowej, afrykańsko-karaibskej tradycji. Ostatnio, skuszony ich nazwą, na koncert VW wybrał się Alice Cooper. Wychodząc, ten zakonserwowany czasem i alkoholem prototyp Marylina Mansona, miał powiedzieć oburzony: “Gdzie są jaja rock’n’rolla?!” Jakkolwiek Cooper miał na myśli coś zupełnie innego, odpowiadamy z przekorą: prawdziwe rewelacje są dzisiaj daleko od Nowego Jorku.

Chodzi oczywiście o potocznie rozumianą egzotykę, o cały umowny Orient, który nieporadnie przywykliśmy określać mianem „muzyki świata”. Jeśli więc piszę, że VW są nieodpowiednimi ludźmi w nieodpowiednim miejscu, mam na myśli to, że nie umiarkowanie udolna replika, ale prawdziwa „muzyka ze świata innego niż zachodni” powinna stymulować naszą ciekawość. „Doskonale średnia” Contra nie ma w sobie nic na tyle enigmatycznego, kuszącego i obcego, by kogokolwiek skłonić do sięgnięcia po nie-anglojęzyczne oryginały tych nagrań. Jest półproduktem nie dlatego, że wyszła spod ręki „słodkich, białych chłopców”, lecz dlatego, że jej afrykański kostium służy raczej markowaniu kroków – zamiast zwracać uwagę na dziedzictwo, z którego czerpie, sprowadza je do roli maskującego niedostatki materiału ozdobnika i tym samym stanowi straconą szansę na rozwój.

Korelatem (przesadą byłoby powiedzieć efektem) tej nijakiej postawy muzyków jest pełna samozadowolenia wiara słuchaczy, że w postinformatycznym świecie posiedliśmy całość wiedzy. Sam łapię się na tym, że w poszukiwaniu informacji nie ruszam się dalej jak do pierwszego przystanku, którym jest port lotniczy Google. Pozwolę sobie na kontyuację tej metafory: stamtąd faktycznie polecieć można w każdy zakątek świata, o ile tylko ów zakątek zaopatrzony jest w stację końcową. W efekcie użytkownicy internetu nierzadko przypominają stado obwieszonych aparatami, europejski turystów, kończących swoją wyprawę do serca Afryki na podmiejskiej atrapie wioski, której „wódz” w godzinach pracy zrzuca wyprodukowany w Chinach t-shirt, zakłada przepaskę biodrową i paradując w niej przed robiącymi zdjęcia przyjezdnymi, daje im poczucie dotknięcia istoty rzeczy. Cóż, wiedza nie wdrukuje się do głowy tylko dlatego, że jest.

Jeśli myślicie, że powyższe słowa to demagogia, zadajcie sobie pytanie, ilu z was czyta muzyczne blogi / serwisy pisane w innym języku niż angielski? (to nie zarzut: nie czytamy, bo nie umiemy, lecz wciąż: nie czytamy.) Nie twierdzę, że wiedza w nich zawarta jest mniej wartościowa – po prostu nie jest wyczerpująca. Nic zresztą dziwnego, poszukiwanie „nowego” jest formą eskapizmu, a jak twierdzi Andrzej Żuławski zawsze emigrujemy do języka, nie do kraju. I choć internet dał nam ogromne możliwości, my sami wciąż pozostajemy społeczeństwem hermetycznym – to, co stanowi dla nas probierz jakości, jest niczym innym jak przywiązaniem do określonych rozwiązań (jak więc może dziwić, że Contra zamiast przywoływać skojarzenia z muzyką soweto, odsyła nas do Graceland Simona czy Us Gabriela). W ciągu ostatnich 10 lat za pomocą p2p, serwisów hostingowych i specjalistycznych blogów spenetrowaliśmy kulturowe dziedzictwo Zachodu (albo też anglo-Zachodu), ale co z resztą?

Dam dwa proste przykłady: kilka lat temu oglądałem dokumentalny film o Makau, kiedyś portugalskiej kolonii w Azji, dzisiaj autonomicznym obszarem pod silnym wpływem kulturowym dawnej metropolii. Niewiele już z tego seansu pamiętam poza jednym: ostatnia scena przedstawiała występ wieloosobowego zespołu, jakby małej orkiestry, grającej współczesną muzykę inspirowaną ludowością regionu. Wżarły mi się w pamięć obraz, dźwięk i do dzisiaj nie opuszczają, jednak próby odnalezienia w bezkresie internetu jakichkolwiek informacji na ten temat dały zerowe wyniki. I sytuacja na przeciwległej stronie skali: we wrześniu zeszłego roku w Brazylii zadebiutował 24-letni raper, EMICIDA, który z miejsca został okrzyknięty największym wydarzeniem tamtejszej sceny hip-hopowej od lat, a może największym w ogóle. EMICIDA nawija jednak po portugalsku i choć jego doskonały singiel – Triunfo – nie odstaje od czołowych produkcji 2009 roku, próżno szukać go na końcoworocznych listach publikowanych od Pitchforka po Screenagers (nie stawiam nas za przykład ze względu na rozbuchane ego, ale tradycja postrzegania Polski jako ostatniego kraju Europy, a zatem przedmurza Zachodu, pasuje tu całkiem nieźle). Język nie jest przeszkodą w odbiorze muzyki, lecz w dotarciu do niej: nawet na MySpace EMICIDA komunikuje się z odbiorcą „egzotycznym” portugalskim i w tym języku dostępna jest jedyna poświęcona mu w Wikipedii zakładka.

Chcę powiedzieć, że pozornie pluralistyczny internet bombarduje słuchacza fragmentaryczną wersją rzeczywistości (zdaje się, że na łamach Screenagers powtarzam to jak mantrę), która nieustannie powinna być poddawana falsyfikacji, a nie jest. Ale spokojnie: nie ganię, nie pluję jadem – to oczywiste, musiało do tego dojść. Pytanie, które musimy sobie postawić brzmi: „Jak wybrnąć z tego klinczu upowszechnionych półprawd?”, a odpowiedzią na nie nie jest muzyka Vampire Weekend. Dyskusja o ich albumie nie może jednak uniknąć tego szerszego kontekstu, wobec którego Horchata wydaje się ledwie błogą, nic nieznaczącą przyśpiewką. I doprawdy problem leży po stronie VW, bo to oni stworzyli album, od którego ciekawsze są dyskusje, które powinien zapoczątkować (inna sprawa, że ze względu na swoją „nieodpowiedniość” nie robi tego). Wyzwanie współczesności musimy zatem podjąć sami, a gatekeepera pokonać wcale nie jest trudno – w końcu od czego mamy translatory?

Artykuł „Emigracja z translatorem” w całości można przeczytać w serwisie Screenagers.pl – jednym z najdłużej istniejących i najbardziej opiniotwórczych polskich mediów internetowych poświęconych muzyce rozrywkowej.

Dajemy do myślenia

Analizy i publicystyka od ludzi dla ludzi. Wesprzyj niezależne polskie media.